Gdyby "prawa człowieka" naprawdę istniały, Bóg z pewnością nie omieszkałby nas o tak ważnej rzeczy powiadomić (zapewne to miał na myśli Donoso Cortés pytając: ¿De donde [el hombre] sabe que es noble si Dios no se lo ha dicho?). Mógłby to uczynić na dwa sposoby: albo bezpośrednio nam to objawiając, tak jak Dekalog, albo uzdalniając każdą istotę ludzką do odczytania tych praw, tak jak norm prawa naturalnego. Ale tego nie uczynił! Są one więc bez wątpienia wymysłem niektórych tylko ludzi. Ontologiczną fikcyjność tych praw przyznają niekiedy półgębkiem nawet co inteligentniejsi postępowcy, jak Kołakowski, natychmiast wszelako dodając, że jest to fikcja niezbędna, bo inaczej byśmy się pozabijali. Czyżby? Wszakże, od czasu kiedy owe "prawa" proklamowano, przelano więcej krwi niż kiedykolwiek wcześniej, i to właśnie w ich imię, co się multiplikuje wraz z wymyślaniem coraz to nowych ich "generacji". Pomyślmy o niezliczonych ofiarach walki o "prawa socjalne i ekonomiczne", o męczennikach Kościoła zamordowanych w imię walki o "prawo do wolności religijnej", a teraz zwłaszcza o rzeziach milionów nienarodzonych w imię "praw reprodukcyjnych" kobiety - przy nich rewolucje sprzed dwustu lat o "prawa polityczne" wydają się już wręcz blednąć. Całe to niezmierzone morze krwi jednym głosem zdaje się wołać, że ojcem tych "praw" (w tym sensie zatem istotnie "świeckich") jest Książę Tego Świata, ten, który pierwszy zbuntował się przeciwko "tyranii" Jednego ("pierwszy wig", jak mawiał dr Samuel Johnson).
prof. Jacek Bartyzel
0 komentarze:
Prześlij komentarz