_____________________________________________________________________

_____________________________________________________________________

sobota, 30 listopada 2013

Józef de Maistre: O Inkwizycji hiszpańskiej



Wielkim klęskom politycznym, a zwłaszcza gwałtownym atakom na państwo można zapobiec lub odeprzeć jedynie za pomocą równie gwałtownych środków. Prawda ta należy do najbardziej niezaprzeczalnych aksjomatów politycznych. Przy wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwach wszystko sprowadza się do owej formuły rzymskiej: Videant consules, ne respublica detirementum capitat. Co zaś do środków to (wyjąwszy zbrodnię) najlepszy jest ten, który jest skuteczny. [...]

W Hiszpanii i Portugalii -jak i gdzie indziej -dają spokój każdemu, kto siedzi spokojnie, głupiec zaś, co dogmatyzuje czy zakłóca porządek publiczny, sam jest sobie winien; nie znajdzie pan żadnego narodu już nie powiem chrześcijańskiego, nie powiem katolickiego, ale po prostu cywilizowanego, który nie karałby śmiercią za poważny zamach na jego religię. I cóż za znaczenie ma nazwa trybunału, który winien karać występnych. Ważne jest, że wszędzie są i wszędzie powinni być karani. Nikt nie ma prawa domagać się odpowiedzi od królów Hiszpanii, dlaczego spodobało im się wyznaczać akurat taką karę za taki to występek. Oni sami najlepiej wiedzą, co mają robić: znają swoich wrogów i zwalczają ich tak, jak to uważają za właściwe. Jedyną istotną kwestią, kwestią niezaprzeczalną jest to, że za zbrodnie, o których mowa, wymierza się karę wyłącznie na zasadzie praw powszechnych i znanych wedle stałych formuł, przez legalnych sędziów, którzy całą swą moc czerpią od króla i nie są zdolni uczynić nic wbrew niemu. Przy takim założeniu wszystkie deklamacje upadają i nikt nie ma prawa się skarżyć. Człowiek ma rację, że lęka się być sądzonym przez człowieka: zna on siebie i wie, do czego jest zdolny, gdy go porywa lub zaślepia namiętność; lecz prawu każdy powinien się podporządkować spokojnie, ponieważ najlepsza rzecz na jaką stać naturę ludzką, to powszechna, oświecona i bezstronna wola prawodawcy postanowiona wszędzie w miejsce osobistej, ślepej i namiętnej woli człowieka.

Jeżeli tedy prawo hiszpańskie, ustanowione dla wszystkich, orzeka karę wygnania, więzienia, czy nawet śmierci wobec jawnego i publicznego przeciwnika jakiegoś hiszpańskiego dogmatu, nikt nie powinien żałować złoczyńcy, który na te kary zasłużył, a nawet on sam nie ma prawa się skarżyć: miał przecież taki prosty sposób, aby ich uniknąć -milczeć. [...]

[...] Herezjarchów, upartych heretyków, głosicieli herezji trzeba zaskarżyć bezsprzecznie do rzędu największych zbrodniarzy. Zwodzi nas w tej kwestii to, że nie potrafimy wstrzymać się od wydawania sądów w sprawach religii z obojętnością, właściwą dla naszego wieku, podczas gdy miarą dla nas winna być raczej owa dawna gorliwość, którą można sobie nazywać fanatyzmem: słowo nie zmienia w niczym rzeczy. Nowoczesny sofista, który rozprawia do woli w swoim gabinecie, niewiele przejmuje się tym, że argumenty Lutra wywołały wojnę trzydziestoletnią, ale dawni prawodawcy, zdając sobie w pełni sprawę, jak drogo mogą ludzi kosztować owe zgubne doktryny, jakże słusznie wymierzali karę mąk śmiertelnych za zbrodnię, zdolną wstrząsnąć do podstaw społeczeństwem i skąpać je we krwi.

Pewnie, że dzisiaj mają mniej powodów do niepokoju, ale gdy się pomyśli, że trybunał Inkwizycji zapobiegłby z całą pewnością rewolucji francuskiej, trudno orzec, czy władca, który pozbawia się bez zastrzeżeń tego narzędzia, nie zadaje aby ludzkości śmiertelnego ciosu. [...]

Zabrakłoby istotnego punktu w apologii Inkwizycji, gdybym nie zwrócił pańskiej uwagi na wpływ, jaki wywarła ta instytucja na charakter hiszpański. Jeśli naród zachował swe maksymy, swą jedność i ten duch publiczny, który go uratował zawdzięcza to wyłącznie Inkwizycji. Niech pan spojrzy na tę całą zgraję adeptów nowoczesnej filozofii: co przynieśli oni Hiszpanii? Zło i tylko zło. To oni wzywali tyranię bądź paktowali z nią, to oni zalecali półśrodki, poddanie się okolicznościom, ostrożność, słabość, opieszałość, umiarkowanie, gdy trzeba było rozpaczliwego oporu i niezachwianej wierności. Jeśli Hiszpania miałaby zginąć, to właśnie przez nich. Mnóstwo ludzi powierzchownych sądzi, że została ona uratowana przez Kortezy, podczas gdy naprawdę stało się to wbrew Kortezom, które krępowały Anglików znacznie bardziej niż mogli to wyjawić ze względów politycznych. To lud zdziałał wszystko i nawet gdyby znaleźli się w partii filozoficznej i między wrogami Inkwizycji prawdziwi Hiszpanie, zdolni do poświęcenia się za ojczyznę, czegóż dokonaliby bez ludu? A cóż zdziałałby z kolei lud, gdyby nie kierowały nim idee narodowe, zwłaszcza zaś to, co określa się mianem przesądu? Jeśli chcecie zgasić ten entuzjazm, który jest natchnieniem dla wielkich myśli i wielkich czynów, zmrozić serca i w miejsce płomiennej miłości ojczyzny postawić egoizm, zabierzcie ludowi jego wiarę i uczyńcie go filozofem. [...]

Aby dopełnić mego wyznania wiary, panie hrabio, muszę na zakończenie tych listów oświadczyć panu, że jak śmiertelny wróg wszelkiej przesady daleki jestem od tego, by wzbraniać się przed jakimkolwiek ustępstwem i przez to szkodzić swojej sprawie. Pragnąłem tylko dowieść, że Inkwizycja sama w sobie jest instytucją zbawienną, która oddała Hiszpanii niezwykłej wagi usługi, a którą sekciarski i filozoficzny fanatyzm wyszydził i haniebnie spotwarzył. Na tym poprzestaję i nie mam bynajmniej zamiaru usprawiedliwiać nadużyć. Jeśli Inkwizycja niekiedy zbytnio tłumiła umysły, jeśli była niesprawiedliwa, jeśli okazała się zbyt podejrzliwa czy sroga (a oświadczam, że mi o czymś takim absolutnie nic nie wiadomo), gotów jestem potępić wszystko, co godne potępienia. Lecz nie doradzałbym nigdy żadnemu narodowi zmieniać swych starodawnych instytucji; u ich podstaw tkwią zawsze głębokie racje i prawie nigdy nie daje się ich zastąpić przez coś równie dobrego. Nic nie dzieje się przez przypadek, nic nie dzieje się bez racji. Człowiek, gdy niszczy, jest tylko energicznym dzieckiem, wzbudzającym litość. Zawsze, ilekroć zobaczy pan, że jakaś wielka instytucja czy jakieś wielkie dzieło uznane jest przez narody, a zwłaszcza przez Kościół, jak na przykład rycerstwo, zakony religijne: żebracze, nauczające, kontemplacyjne, misyjne, wojskowe, szpitalne etc., odpusty powszechne, wyprawy krzyżowe, misje, Inkwizycja, etc., niech pan to wszystko zaaprobuje bez wahania, a niebawem analiza filozoficzna wynagrodzi pańskie zaufanie, dostarczając pełnego dowodu ich zasług. Powiedziałem panu to już raz i nic nie jest bardziej prawdziwe: gwałt można odeprzeć tylko gwałtem.

Lettres d'un gentilhomme russe sur l'Inquisition espangole. Ouveres, t. III, s. 292, 318-320, 323-4, 352-3, 358-9, 393-4.

(tłum. J.Trybusiewicz)

Zapomniane prawdy c.d. - Dlaczego?


Dlaczego dziś wielu usiłuje wmówić w siebie i w innych, że nie ma Boga, chociaż doskonale wiedzą o tym, że nawet marnego komara wszyscy razem uczeni utworzyć nie potrafią? A twierdzić jakoby wszystko powstało jakimś niewytłumaczalnym przypadkiem, niedorzecznością jest taką samą, jak gdyby ktoś sądził, że zegarek sam, bez niczyjej pomocy, ot tak przypadkiem się utworzył!

Dlaczego tylu, skądinąd inteligentnych i w różnych kierunkach wykształconych ludzi, nie stara się zupełnie poznać swego celu życia i stosunku do Pana Boga? Dlaczego w innych sprawach zazwyczaj postępowi, w tej najważniejszej tak bardzo są zacofani?

Dlaczego tylu potrafi znaleźć odpowiednie książki dla zdobycia wiedzy, a o religii katolickiej dowiadują się z nieodpowiednich, nieraz mętnych źródeł, byle nie wziąć do ręki książki najpewniejszej i najjaśniejszej – katechizmu?

Dlaczego to wszystko?

św. Maksymilian Maria Kolbe, Pisma wybrane, Warszawa 1995

Cyfrowa Biblioteka Katolickiego Tradycjonalisty: Walka o dusze ludzkie



WALKA O DUSZE LUDZKIE


ks. dr Julian Młynarczyk

__________

Walka o dusze ludzkie (djvu, 16,1 Mb)

  Program do otwierania plików djvu: DjVuBrowserPlugin.exe (exe, 15.4 Mb)
__________

Ks. Dr. Julian Młynarczyk, Walka o dusze ludzkie. (Z ilustracjami). Wydanie trzecie. 1936. NAKŁAD CENTRALI MILICJI NIEPOKALANEJ, NIEPOKALANÓW, str. 142.

x. Franck Maria Quoëx: Msza Wszechczasów?



Wszystkim tym, którzy są przywiązany do Mszy świętej zwanej potocznie „Mszą świętego Piusa V” znane jest również wyrażenie „Msza wszechczasów” (fr. messe de toujours, dosł. „Msza od zawsze”). To ostatnie zrodziło się w momencie, gdy konieczna stała się obrona i uzasadnienie przywiązania do rytu Mszy rzymskiej w formie, w której była ona sprawowana przez wieki i w której była sprawowana w Kościele aż do XX wieku. Należy sobie jednak zadać pytanie: czy określenie to jest uzasadnione wobec tego, czego uczy nas doktryna katolicka oraz historia?

x. Robert H. Benson: Wiara i rozum


ks. Robert Hugh Benson
x. Robert H. Benson
(jest to rozdział z książki ks. R. H. Bensona pt.: "Paradoksy katolicyzmu")

Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego - Mk 10,15.

Są trudne do zrozumienia pewne sprawy, które ludzie niedouczeni i mało utwierdzeni opacznie tłumaczą, tak samo jak i inne Pisma, na własną swoją zgubę - 2 P 3,16.

Istnieją dwa dary, albo zdolności, poprzez które ludzie osiągają prawdę: wiara i rozum. Z tych dwóch stron zatem pochodzą dwa kolejne ataki na pozycję katolicyzmu, pozycję, która sama w sobie nie zwraca się w żadnym z tych kierunków. Z jednej strony słyszymy, że wierzymy zbyt prosto, z drugiej - że nie wierzymy dostatecznie prosto. Z jednej strony - że dowodzimy zbyt mało, z drugiej - że nie dowodzimy wystarczająco dużo. Uporządkujmy te ataki.

"Wy katolicy - mówi jeden krytyk - jesteście zbyt łatwowierni w sprawach religii. Wierzycie nie jak wierzą ludzie rozumni, dlatego, że zweryfikowaliście albo doświadczyliście prawd, które wyrażacie, ale po prostu dlatego, że te dogmaty przedstawia wam Kościół. Jeśli rozum i zdrowy rozsądek są darami Boga, które mają być wykorzystywane, to z pewnością bardzo dziwne jest, że uciszacie je, poszukując najwyższej prawdy. Wiara oczywiście ma swoje miejsce, ale nie może to być ślepa wiara. Rozum musi testować, weryfikować i interpretować, w przeciwnym razie wiara jest zwykłą naiwnością. Rozważcie na przykład słowa Chrystusa, To jest Ciało moje. Można z pewnością przypuszczać, że te słowa, tak jak brzmią, oznaczają to, co wy twierdzicie, że oznaczają. Jednak zinterpretowane przez rozum nie mogą oznaczać niczego takiego. Czy sam Chrystus nie siedział w cielesnej postaci przy stole, kiedy je wypowiedział? Jak zatem mógł trzymać siebie samego w dłoni? Czyż stale nie przemawiał w metaforach i obrazach? Czy nie nazywał samego siebie bramą i winnym krzewem? (J10,7 i J15,1) Zatem kiedy użyjemy rozumu do interpretacji tych słów, oczywiste jest, że nie miał na myśli niczego więcej jak tylko, że ustanawia upamiętniające święto, w którym chleb ma symbolizować Jego Ciało, a wino - Jego Krew. Tak jak w przypadku wielu innych szczególnie katolickich doktryn - praw Piotrowych, władzy «związywania i rozwiązywania» i całej reszty. Wiara katolicka w tych punktach wykazuje nie wiarę odpowiadającą tej nazwie - to jest wiarę sprawdzoną przez rozum - ale wyłącznie łatwowierność. Bóg dał nam wszystkim rozum! Zatem w Jego Imię używajmy go!"

Z drugiej strony pochodzi dokładnie przeciwny zarzut. „Wy katolicy - woła inny krytyk - jesteście w swojej wierze zbyt argumentacyjni, dedukcyjni i logiczni. Prawdziwa religia jest czymś bardzo prostym. To postawa dziecka, które ufa i nie zadaje pytań. Ale u was katolików religia przerodziła się w teologię. Jezus Chrystus nie napisał Sumy teologicznej. Sformułował kilka prostych stwierdzeń, które, tak jak brzmią, zawierają całą religię chrześcijańską. Są pełne tajemnicy, bez wątpienia, ale to On sam pozostawił je tajemniczymi. Dlaczego zatem wasi teolodzy próbują penetrować regiony, których nie objawił i rozwijać to, co pozostawił nierozbudowanym? Weźmy na przykład słowa Chrystusa: To jest Ciało moje. Oczywiście teraz te słowa są tajemnicze i gdyby Chrystus uważał, że powinny być inne, sam dałby do nich niezbędny komentarz. Jednak tego nie zrobił. Pozostawił je w straszliwej i głębokiej prostocie, w którą żadna ludzka logika nie powinna nawet próbować się zapuszczać. Jednak spójrzcie na rozległą i skomplikowaną teologię, którą tradycje albo nagromadziły na owych słowach, albo próbowały z nich wydobyć, na teorie filozoficzne, za pośrednictwem których próbowano je wyjaśnić, na skomplikowane i głębokie nabożeństwa, które na nich oparto! Cóż mają wspólnego słowa takie jak «transsubstancjacja» i «współobecność», nabożeństwo wystawienia Najświętszego Sakramentu, zgromadzenia takie jak Kongres Eucharystyczny, z dostojną prostotą ustanowienia przez samego Chrystusa? Wy katolicy zbytnio debatujecie - dedukujecie, wnioskujecie sylogistycznie i wyjaśniacie - aż prosta wspaniałość tajemniczego aktu Chrystusa zostanie całkowicie przykryta i schowana. Bądźcie mniej skomplikowani! Lepiej jest kochać Boga, niż uczenie rozprawiać o Trójcy Świętej. Nie spodobało się Bogu zbawić swego ludu poprzez dialektykę. Więcej wierzcie, mniej debatujcie!"

Zatem raz jeszcze podnoszony jest podwójny zarzut. Wierzymy, jak się zdaje, tam, gdzie powinniśmy dowodzić. Dowodzimy tam, gdzie powinniśmy wierzyć (Por. 1 Kor 1,21.). Wierzymy zbyt ślepo i nie dość ślepo. Dowodzimy zbyt szczegółowo i nie dość szczegółowo. Jest to rozległy temat - relacje wiary i rozumu oraz miejsce każdego z nich w postawie człowieka wobec prawdy. Możemy oczywiście jedynie rzucić okiem na te zagadnienia w zarysie.

Przede wszystkim rozważmy, jako rodzaj ilustracji, relacje tych rzeczy w zwykłej ludzkiej nauce. Ani wiara, ani rozum nie będą tam dokładnie takie same jak w sprawach nadprzyrodzonych. Jednak dla naszego celu będzie to wystarczająca paralela. Naukowiec, powiedzmy, zamierza przeprowadzić obserwacje struktury nogi muchy. Chwyta swą muchę, przeprowadza sekcję, preparuje, umieszcza pod mikroskopem, obserwuje i notuje. Wydawałoby się, że jest to czysta nauka w jej najczystszym, a rozum - w jego najbardziej rozumnym aspekcie. Jednak akty wiary w tym bardzo prostym procesie są, jeśli to dokładnie rozważymy, po prostu niezliczone. Naukowiec musi przyjąć jako akt wiary, z pewnością rozumny akt, niemniej jednak - wiary, co następuje: najpierw, że jego mucha nie jest wybrykiem natury, następnie - że jego soczewka jest symetrycznie wyszlifowana, potem - że jego obserwacja jest adekwatna, potem - że jego pamięć nie zawodzi go pomiędzy obserwacją a dokonaniem zapisu tego, co widział. Te akty są tak rozsądne, że zapominamy, iż są aktami wiary. Są usprawiedliwione przez rozum, zanim zostaną dokonane i są zazwyczaj, chociaż nie zawsze, weryfikowane później przez rozum. Jednak są, w swej istocie, wiarą, a nie rozumem.

Podobnie kiedy dziecko uczy się obcego języka. Rozum uzasadnia jeden jego akt wiary - że nauczyciel jest kompetentny, kolejny - że jego gramatyka jest prawidłowa, trzeci - że słyszy, widzi i rozumie poprawnie podawane mu informacje, czwarty - że taki język rzeczywiście istnieje. A kiedy później odwiedza Francję, może, bez ograniczeń, znowu zweryfikować swym rozumem akty wiary, jakie uprzednio przyjęło. Niemniej jednak były to akty wiary, chociaż rozumne. Jednym słowem: żadna zdobycz ani postęp w żadnej dziedzinie ludzkiej wiedzy nie są możliwe bez ćwiczenia wiary. Nie mogę zejść po schodach w ciemności bez co najmniej tylu aktów wiary, ile jest stopni schodów. Społeczeństwo nie mogłoby przetrwać kolejnego dnia, gdyby całkowicie brakowało wzajemnej wiary między jego jednostkami. Z pewnością najpierw używamy rozumu, aby usprawiedliwić naszą wiarę, a później dowodzimy, aby ją zweryfikować. Niemniej jednak środkowym stopniem jest wiara.

Kolumb najpierw dowiódł, że za Atlantykiem musi być ląd, a później użył tego samego rozumu, aby zweryfikować swe odkrycie. Jednak bez najwyższego aktu wiary pomiędzy tymi dwoma procesami, bez tego niemal zuchwałego momentu, w którym pierwszy w Europie podniósł kotwicę, rozum nigdy nie wyszedłby poza spekulatywne teoretyzowanie. Wiara uczyniła dla niego realnym to, co rozum sugerował. Wiara faktycznie spełniła to, o czym rozum mógł jedynie śnić.

Przyjrzyjmy się teraz przyjściu na ziemię Jezusa Chrystusa. Przyszedł, jak teraz wiemy, Boski Nauczyciel z nieba, aby dokonać Objawienia od Boga. Przyszedł mianowicie, aby żądać od ludzi najwyższego aktu wiary w Niego samego. On sam był bowiem wcieloną mądrością i dlatego żądał, jak nikt inny nie może tego żądać, najwyższej akceptacji swego prawa. Zatem żaden postęp w Boskiej wiedzy, jak On sam nam mówi, nie jest możliwy bez tego początkowego aktu. Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego. (Mk 10.15) Każda dusza, która ma otrzymać to nauczanie w jego całości, musi najpierw przyjąć Nauczyciela i siąść u Jego stóp. Jednak nie przedstawił tego roszczenia wyłącznie na podstawie własnego, niepopartego niczym, słowa. Przedstawił, by tak rzec, swe listy uwierzytelniające. Wypełnił proroctwo. Czynił cuda. Zaspokajał poczucie moralności. Wierzcie Mi - mówił - przynajmniej ze względu na same dzieła. (j 14,11.) Zatem zanim zażądał fundamentalnego aktu wiary, od którego musi zależeć przyjęcie Objawienia, podjął trud uczynienia tego aktu wiary rozumnym. „Spójrzcie, co czynię - powiedział faktycznie - obserwowaliście Moje życie, słowa i czyny. Teraz czyż nie jest zgodne z rozumem, abyście uznali Moje roszczenia? Czy możecie uzasadnić, rozumowo, na jakiejkolwiek innej podstawie, niż ta, o której mówię, zjawiska Mojego życia?"

Z pewnością zatem odwoływał się do rozumu. Odwoływał się do prywatnego osądu, ponieważ aż do tamtej chwili było to wszystko, co posiadali Jego słuchacze. Ale żądając aktu wiary, odwoływał się do prywatnego osądu po to, aby postawić go z boku. Odwoływał się do rozumu, jakby mówił: czyż nie byłoby rozsądnie stanąć na chwilę z boku i pozwolić wierze zająć jego miejsce. I wiemy, jak odpowiedzieli Jego uczniowie. A wy za kogo Mnie uważacie?... Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego (Mt 16,15-16.)

Zatem w tym momencie rozpoczął się nowy etap. Oni użyli swego rozumu i swego prywatnego osądu i -wspomagani przez Jego łaskę - doszli do wniosku, że kolejny rozsądny krok to krok wiary. Aż do tego momentu obserwowali, przeprowadzali sekcję, krytykowali i analizowali Jego słowa. To jest, badali Jego „listy uwierzytelniające". A teraz to sam rozum nakłaniał ich ku wierze, rozum, który zrzekł się tego, co do tamtego momentu było jego prawem i jego obowiązkiem, aby wiara mogła zająć swoje właściwe miejsce. Odtąd zatem postawa uczniów musi być inna. Aż do tego momentu używali rozumu, aby badać Jego prawo. Teraz to właśnie wiara, wspomagana i nakłaniana przez rozum, to prawo akceptowała.

Jednak nawet teraz dzieło rozumu nie jest dokonane, chociaż jego zakres w przyszłości się zmieni. Rozum nie bada już czy Jezus jest Bogiem. Wiara to przyjęła. Jednak rozum musi być tak samo aktywny, jak zawsze, ponieważ teraz musi z całą mocą rozpocząć zadanie zrozumienia Jego Objawienia. Wiara dawała uczniom, by tak rzec, szkatułki klejnotów, jedną po drugiej. Każde słowo, które Jezus Chrystus odtąd do nich wypowiada jest kopalnią skarbów, jest absolutnie prawdziwe, ponieważ wiadomo, że On jest Boskim Nauczycielem, który je dał. A rozum zaczyna teraz swoją nową pracę - nie usprawiedliwiania wiary, ale interpretowania jej, nie badania praw Jezusa, ponieważ zostały już raz na zawsze przyjęte, ale badania, rozumienia i asymilowania wszystkiego, co On objawia. Zwróćcie się teraz ku katolicyzmowi.

To właśnie Kościół katolicki - i tylko Kościół katolicki - działa tak, jak to czynił Jezus
Chrystus i oferuje odpowiedni cel zarówno dla rozumu, jak i dla wiary. Po pierwsze bowiem, jest oczywiste, że gdyby Chrystus zamierzył, aby Jego Objawienie trwało przez wszystkie wieki, musiałby zaplanować środki, dzięki którym by trwało, jakiś autorytet, który by je ogłaszał i zachowywał tak, jak On sam je przekazał. Następnie, oczywiste jest, że ponieważ tylko Kościół katolicki w ogóle rości sobie takie prawo w sposób jasny i logiczny, jego prawo do reprezentowania owego autorytetu jest proporcjonalne do jasności i spójności jego roszczenia. Albo znów, Kościół przedstawia na poparcie tego prawa dokładnie te same „listy uwierzytelniające", jakie przedstawiał Jezus. Kościół wskazuje na swoje cuda, swoje osiągnięcia, wypełnienie proroctwa, jedność swego nauczania, odwołanie do ludzkiego poczucia moralności - wszystko to są odwołania do rozumu i odwołania, które zmierzają, jak to było w przypadku Jezusa, do najwyższego żądania, które także On uczynił, do żądania aktu wiary w sam Kościół jako Boskiego Nauczyciela.

Bowiem tylko Kościół tego żąda. Inne wyznania chrześcijaństwa wskazują na Pismo Święte, albo na pisma Ojców, albo na przykład swych członków i Kościół katolicki również te rzeczy czyni. Ale tylko on odwołuje się do owych rzeczy nie jako samych w sobie ostatecznych, nie jako stanowiących najwyższą instancję, ale wskazujących jako tę instancję żyjący głos Kościoła. Wierzcie mi, przynajmniej ze względu na same dzieła (J14,11) mówi także Kościół. „Używajcie w pełni swego rozumu, aby zbadać moje «listy uwierzytelniające». Studiujcie proroctwa, historię, Ojców Kościoła - studiujcie moje prawa w każdej dziedzinie, w której wasz intelekt jest kompetentny - a potem zobaczcie, czy nie jest to absolutnie rozumne dla rozumu, aby zrzekł się tego szczególnego tronu, na którym zasiadał tak długo, a w zamian posadził tam wiarę? Oczywiście idźcie za swoim rozumem i użyjcie waszego prywatnego osądu, ponieważ obecnie nie macie innego przewodnika. A potem, daj Boże, z pomocą wiary, rozum sam pokłoni się przed wiarą i będzie odtąd zajmował własne miejsce, nie na tronie, ale na stopniach, które do niego wiodą".

Czy zatem odtąd rozum ma być cicho? Dlaczego, daje odpowiedź cała teologia. Czy Newman przestał myśleć, kiedy stał się katolikiem? Czy Tomasz z Akwinu zrezygnował ze swego intelektu, kiedy poświęcił się studiom? Rozum nie jest cicho ani przez chwilę. Przeciwnie, jest aktywny jak nigdy przedtem. Oczywiście nie zajmuje się już badaniem, czy Kościół jest Boski, ale zamiast tego z niewiarygodnym wysiłkiem bada, co wynika z tego faktu, sortuje nowe skarby, które otwierają się wraz z brzaskiem Objawienia przed jego oczami, organizuje, dedukuje i stara się zrozumieć szczegóły oraz strukturę zadziwiającej wizji prawdy. A ponadto jest tak niezmienny jak zawsze. Nigdy bowiem nie można mu przedstawić żadnego artykułu wiary, który zadaje kłam jego naturze, ponieważ Objawienie i rozum nie mogą sprzeciwiać się sobie nawzajem. Rozum nauczył się rzeczywiście, że tajemnice Boga często wykraczają poza jego władze, że nie może pojąć nieskończonego przy pomocy skończonego. Jednak nigdy ani przez chwilę nie każą mu się wycofywać z jego własnej pozycji, ani wierzyć w to, co postrzega jako nieprawdziwe. Rozum poznał swoje ograniczenia i wraz z tym doszedł do zrozumienia swych nienaruszalnych praw.

Zobaczcie zatem, jak cechy Chrystusa prześwitują poprzez rysy Jego Kościoła. Tylko Kościół ośmiela się rościć sobie prawo do aktu Boskiej wiary w siebie, ponieważ to Chrystus przemawia Głosem Kościoła. Tylko Kościół, ponieważ jest Boski, nakazuje najmędrszym ludziom stać się jak dzieci (Mt18,3) u jego stóp i obdarza małe dzieci mądrością starożytnych. Jednak z drugiej strony, w swym wspaniałym człowieczeństwie, Kościół wytworzył, poprzez ćwiczenie oświeconego ludzkiego rozumu, takie bogactwo teologii, jakiego świat nigdy nie widział. Czy to dziwne, że świat uważa zarówno wiarę, jak i rozum Kościoła, za zbyt skrajne? Albowiem wiara Kościoła wyrasta z jego Boskości, a rozum - z jego człowieczeństwa. A taki potok Boskości i takie wymowne człowieczeństwo, taka wspaniała ufność w objawienie Boga i taka niestrudzona praca nad zawartością tego Objawienia, są zupełnie niewyobrażalne dla świata, który w rzeczywistości obawia się zarówno wiary, jak i rozumu.

Zatem u stop Kościoła, i tylko tam, najmędrsi i prości klęczą razem - św. Tomasz i dziecko, Św. Augustyn i węglarz, tak różni w swym człowieczeństwie, jak tylko mogą być ludzie, tak zjednoczeni w świetle Boskości, jak mogą być jedynie ci, którzy je odnaleźli.

Kościół idzie zatem naprzód, do zwycięstwa. „Najpierw użyjcie swego rozumu - woła do świata - aby zobaczyć, czy nie jestem Boski! Potem, popchnięci przez rozum i z pomocą łaski, wznieście się ku wierze. Potem raz jeszcze wezwijcie wasz rozum, aby zweryfikować i zrozumieć te tajemnice, które przyjmujecie jako prawdziwe. I tak, krok po kroku, widoki prawdy otworzą się przed wami, a doktryny zaświecą światłem, o jakim się nie śniło. Tak wiara będzie interpretowana przez rozum, a rozum będzie podtrzymywać dłonie wiary, aż rzeczywiście dojdziecie do niezasłoniętej wizji prawdy, której stopy już ściskacie z miłością i uwielbieniem, aż zobaczycie, twarzą w twarz, w niebiosach, Tego, który jest jednocześnie dawcą rozumu i Autorem wiary" (Hymn Author of faith, eternal Word, słowa: Charles Wesley, 1740 r.)

piątek, 29 listopada 2013

Kazanie x. Tomasza Jochemczyka




Kazanie x. Tomasza Jochemczyka wygłoszona w Krakowie 24 listopada AD 2013. w Kościele OO. Karmelitów w Krakowie podczas Mszy św w klasyczym rycie, która poprzedziła spotkanie zorganizowane przez Stowarzyszenie Fides et Ratio, Obóz Narodowo-Radykalny i Katolickie Stowarzyszenie Civitas Christiana

Piękno tradycyjnej liturgii c.d.


1

2

3

4

4

5

6

Zdjęcia pochodzą ze strony http://hughofcluny.blogspot.com/

KONWERTYCI cz 2 - Mgr. Ronald Konox


Tłumacz, apologeta i autor kryminiałów.

Jest jakaś prawidłowość w tym, że najlepszymi katolickimi apologetami są konwertyci z protestantyzmu, a szczególnie ci, których wiara dojrzewała w anglikanizmie. Porzucając błędy swego wyznania, przychodzili do Kościoła katolickiego. Czynili to dzięki łasce, która przenikała ich umysły, wykształcone i otwarte na prawdę dzięki gruntownej formacji uniwersyteckiej, odebranej w kolegiach Oksfordu, Cambridge i Londynu. Anglikanizm kształtował ich w duchu protestanckim, ale wolnym od charakterystycznego dla wielu sekt pseudobiblijnego fundamentalizmu, a dzięki temu, że w tym wyznaniu pozostały pewne katolickie elementy, konwertyci stosunkowo łatwo się odnajdywali w Kościele powszechnym. Przynosili doń wiedzę na temat błędnych doktryn i zbudowaną na niej świadomość, gdzie w murach prawdziwej wiary znajdują się odcinki słabiej bronione — i tam dostarczali swą pomoc. Takimi ludźmi byli Newman, Benson, Chesterton, a także mało znany polskiemu czytelnikowi Ronald Arbuthnott Knox [1].

Ronald Knox już w dzieciństwie dawał dowody ponadprzeciętnych uzdolnień — gdy większość jego rówieśników uczyła się czytać, on układał greckie i łacińskie epigramaty. Jego ojciec, zamożny anglikański pastor, pełniący urząd archidiakona Birmingham, zachwycony talentami swego czwartego syna, zapewnił mu możliwość edukacji w renomowanej szkole dla chłopców w Eton, a później studia w Balliol College w Oksfordzie. Nauka młodego Knoksa była nieprzerwanym pasmem sukcesów. Wśród „oksfordczyków”, zarówno studentów, jak kadry, zasłynął nie tylko dorobkiem naukowym, ale i dociekliwością połączoną z inteligentnym poczuciem humoru, tak bardzo tam cenionymi. W 1910 r. Ronald Knox zasilił kadrę naukową Oksfordu, zostając jednym z fellow Trinity College, a dwa lata później przyjął ordynację w „Kościele Anglii”. Jego przyjaciele, świadomi, że talenty młodego pastora zyskają na drodze kariery dodatkowe wsparcie ze strony ojca, wówczas już „biskupa” Manchesteru, uznawali za pewne, że rychło nadejdzie dzień, w którym Ronald Knox zasiądzie w Cantenbury. Stało się jednak inaczej. W 1917 r., podczas I wojny światowej, pełniąc posługę wojskowego kapelana podjął decyzję o konwersji do Kościoła katolickiego. Porzucił nie tylko urząd kapelana w Trinity College, ale także karierę uniwersytecką w Oksfordzie. Rok później był już wyświęconym katolickim kapłanem i wykładowcą w Kolegium Św. Edmunda, najstarszej katolickiej uczelni w Anglii [2]. W 1926 r. wrócił do oksfordzkiej alma mater, by roztoczyć pieczę duszpasterską nad jej katolickimi studentami. Po trzynastu latach, w 1939 r., katoliccy biskupi Anglii, doceniając jego dorobek tłumacza z języków klasycznych, zlecili mu tłumaczenie Biblii. Knox poświęci temu zadaniu kolejną dekadę, lecz choć przekład Pisma Świętego (Nowy Testament ukazał się w roku 1944, a Stary — w 1949) uzna za swoje opus magnum, to w kręgach katolickich będzie najbardziej ceniony za doskonałe prace apologetyczne, które — choć mniej znane niż dzieła Newmana czy Chestertona — dorównują dorobkowi najsławniejszych obrońców prawd katolickich. Nie sposób również nie wspomnieć, że w świadomości wielu czytelników Knox do dziś funkcjonuje jako wzięty autor powieści kryminalnych, których pisaniem zajmował się w chwilach odpoczynku i relaksu. Wrócimy jeszcze w naszym cyklu do tej postaci, bo Ronald A. Knox z pewnością na to zasługuje.

Ronald Knox - Apologeta doskonały (Fragment wywiadu udzielonego Karolowi E. Olsonowi, redaktorowi portalu Ignatiusinsight.com, przez ks. Miltona Walsha, autora książki Ronald Knox As Apologist. Wit,Laughter and Popish Creed (‘Ronald Knox jako apologeta. Dowcip, śmiech i papistyczne kredo’)

Karol E. Olson: W swej książce Ronald Knox jako apologeta podkreśla Ksiądz, że choć Knox zmarł przed II Soborem Watykańskim (w 1957 r., pięćdziesiąt lat temu), to jego dorobek apologetyczny pozostaje aktualny. Jak to możliwe?

Ks. Milton Walsh: W pewnym sensie jego dorobek bardziej przystaje do czasu obecnego, niż to było dwadzieścia lat temu, gdy napisałem moją pracę doktorską. W tym czasie w kręgach katolickich panował jakiś rodzaj uprzedzenia wobec apologetyki. Myślę, że Knox i inni pisarze katoliccy zostali nieco zapomniani, ponieważ wydawali się trącić przedsoborowym katolickim tryumfalizmem. To była reakcja przeciwko kładzeniu nacisku na obronę wiary na gruncie intelektualnym. Dyskutowanie doktryn właściwych tylko katolicyzmowi było postrzegane jako ekumeniczna gafa. Teraz sytuacja jest inna. Mamy całe pokolenie, które wyrosło bez kontaktu z podstawowymi katolickimi prawdami, a ci, którzy chcą pozostać katolikami, powinni znać powody, dla których wierzą. Mamy również wielu nawróconych, którzy chcą wiedzieć, dlaczego Kościół naucza tego, czego naucza.

Tego, co Knox ma nam do zaoferowania, jest więcej, niż da się tu o tym powiedzieć, więc ograniczę się do dwóch kwestii: 1° Jest on jednym z najlepszych orędowników tradycyjnej katolickiej apologetyki, która dąży do przedstawienia racjonalnych argumentów dla [uzasadnienia] naszej wiary. 2° Obok intelektualnego mistrzostwa Knox ma bujną wyobraźnię, co daje mu niezwykłą możliwość odwoływania się do wspólnego doświadczenia czytelników. Pierwsza z tych rzeczy wynika z chrześcijańskiej odpowiedzi na oświecenie: jedyną wspólną płaszczyznę dla wierzących i niewierzących stanowił rozum.

W swym późniejszym życiu Knox uświadomił sobie, że nasza katolicka apologetyka przejawia zbytnią skłonność do polegania jedynie na rozumie. Żywił nadzieję na wypracowanie nowego podejścia, dzięki któremu, nie poświęcając intelektualnego rygoru, dałoby się znaleźć inne sposoby dotarcia także do niewierzących. Podstawową tezą mojej książki jest to, że Knox dla problemu, którego nie rozwiązał w teorii, znalazł rozwiązanie w praktyce: wykorzystując wyobraźnię i odwołując się do zwykłych doświadczeń czytelników, Knox jest w stanie pomóc im ujrzeć prawdę i piękno naszej wiary.

Ronald A. Knox, O błędach protestantyzmu (The Belief of Catholics, fragment rozdziału X: Where Protestantism Goes Wrong)

W czasie naszej podróży zdążyliśmy jak dotąd rozstać się ze sporą częścią ludzkości: z ateistami, którzy negują istnienie Boga, i z poganami czy panteistami, którzy błędnie rozumieją jego naturę, a także z żydami, mahometanami i unitarianami, którzy odmawiają boskiej czci Jezusowi Chrystusowi. Jesteśmy teraz — jeśli wolno mi kontynuować moją metaforę — na kolejnym już zakręcie i tym razem musimy pożegnać naszych protestanckich przyjaciół, bowiem następnym krokiem w naszej podróży jest krok dla nich niemożliwy. Kolejnym etapem w naszej argumentacji, gdy już zgodziliśmy się co do autorytetu Jezusa Chrystusa, jest ten, od którego pokonania protestanci, jeśli mają być w zgodzie z własnymi zasadami, muszą się powstrzymać. Przejdziemy bezpośrednio do dowodzenia, że nasz Pan Jezus Chrystus założył — zanim nas opuścił — jeden, widzialny i niewidzialny Kościół.

Zanim jednak zaczniemy, dobrze będzie rozważyć konsekwencje, które wynikną, jeśli tę prawdę zlekceważymy. Powiedziałem: „jeśli tę prawdę zlekceważymy”, bo jest rzeczą powszechnie wiadomą, że protestanci różnią się od nas nie dlatego, że nie zgadzają się z nami w tej sprawie, ale dlatego, że w ogóle odrzucają, a w każdym razie większość z nich, możliwość jakiejkolwiek dyskusji. Nie myślą wystarczająco trzeźwo, aby dostrzec, że właściwe pojmowanie przez nich Kościoła jest konieczne, zanim zaczniemy argumentować z autorytetu Chrystusa wobec każdej innej doktryny teologicznej. Dla nas nieomylność Kościoła stanowi prawdziwy sylogizm, z którego wyprowadzamy wszystkie nasze teologiczne wnioski. Protestanta, który go nie uznaje, zadowoli fałszywy sylogizm. A wadą tego rodzaju fałszywego sylogizmu jest to, że wszystkie wnioski są już zawarte w przesłankach. Ale może logika formalna jest już niemodna, więc pozwólcie mi ująć to inaczej. Z naszego postrzegania żywego Chrystusa wywodzimy postrzeganie żywego Kościoła, z którego z kolei czerpiemy wskazówki dla siebie. Protestanci twierdzą, że otrzymują wskazówki bezpośrednio od żyjącego Chrystusa. Ale czym są owe wskazówki, które On nam daje, i gdzie mamy ich szukać? Oto pytanie ponad wszystkie inne. Protestantyzm nigdy nie był w stanie sprostać wyzwaniom katolicyzmu, co więcej, w obecnych czasach z coraz większą trudnością usiłuje sprostać wyzwaniom stawianym przez swoje własne dzieci.

Może wybaczy się nam to uczynione na marginesie rozróżnienie. Protestanci, zwłaszcza ci starego stylu, często mówią tak, jak gdyby u katolików Kościół wszedł między Chrystusa a duszę. To kłamstwo i tylko ignorancja może stanowić usprawiedliwienie dla jego powtarzania. Dla katolików, tak jak dla protestantów, uświęcenie jest bezpośrednim dziełem Chrystusa. To Chrystus, a nie Kościół, daje nam (jako Kapłan i Ofiara) swoje Ciało i Krew w Komunii. To Chrystus przebacza nam nasze grzechy, czasem kiedy przedstawiamy je Kościołowi przy spowiedzi, czasem wcześniej. Katolik, nie mniej niż protestant, ma nadzieję być zbawiony dzięki Krwi Chrystusa przelanej za niego, a nie przez jakieś inne zasługi. Kościół zatem, przez swój kult, nie wchodzi między Chrystusa a poszczególne ludzkie dusze. Jeżeli jednak chodzi o przekonania intelektualne, Kościół, owszem, staje — że tak to ujmę — między Chrystusem a indywidualnymi ludzkimi umysłami. To dzięki Kościołowi katolik odkrywa, co jest materią wiary i dlaczego w to wierzy.

Dowód, którego przeprowadzanie kontynuujemy w ostatnich dziewięciu rozdziałach, jest tym, który przydałby się, jak sądzę, wszystkim protestantom w czasach, gdy rodził się protestantyzm. Istnienie Boga, dowody na to, wszechmoc Boga, władza Chrystusa oraz dowody tejże władzy z Jego własnej natury, wypełnienia proroctw i ze świadectwa jego cudów — to wszystko znalazłoby aprobatę owych zagorzałych polemistów, XVII‑wiecznych anglikańskich duchownych. Z tym, co następuje w kolejnych rozdziałach, oni siłą rzeczy będą się musieli nie zgodzić, bo to sprowadza doktrynę chrześcijańską do wnioskowania z autorytetu Kościoła. I niech nikt nie mówi, że anglikanie rzekomo mieli i wciąż żywią jakiś szacunek dla „autorytetu Kościoła”. Kościół dla katolika jest widzialnym faktem; dla protestanta jest tylko tworem intelektu.

Jakub Pytel

Przypisy:

[1] W języku polskim dotychczas niewiele wydano spośród bogatego dorobku R. Knoksa. W 2005 r. nakładem Wydawnictwa Fronda ukazał się jego Ukryty strumień (tytuł oryg. The Hidden Stream: Mysteries of the Christian Faith, 1953) — książka pierwotnie adresowana do studentów Oksfordu, w której autor przedstawił podstawowe dogmaty, opisał ich trudności i sposoby wyjaśnienia.

[2] St Edmund’s College to najstarsza katolicka szkoła w Anglii. Kontynuuje tradycje kolegium założonego w 1568 r. przez kard. Wilhelma Allena w Douay we Flandrii, które pierwotnie pełniło funkcję seminarium duchownego przeznaczonego do przygotowywania kapłanów do pracy w ogarniętej reformacją Anglii. Kolegium szybko stało się również szkołą dla katolickiej młodzieży pozbawionej możliwości edukacji na Wyspach. Wielu spośród jego studentów, kapłanów i świeckich, którzy wrócili do Anglii, zostało na mocy antykatolickich praw ukaranych śmiercią. Wśród absolwentów kolegium znajduje się 20 kanonizowanych i 133 beatyfikowanych męczenników. 

x. Józef Kruszyński: Modernizm a Pismo święte



Na wskroś liberalny kierunek w pracach biblijnych, zapoczątkowany przez uczonych protestanckich, nie pozostał bez wpływu na autorów katolickich. W ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego wieku (tj. wieku XIX – przyp. red.), dzięki donośnym odkryciom naukowym na Wschodzie, głównie w krajach biblijnych, rzucano hasła na temat walki religii z nauką i rozumu z objawieniem. Agnostycyzm Kanta (1), który wspiera się na przekonaniu, że poznanie ludzkie ogranicza się tylko do zjawisk, uchwytnych przez zmysły, wszystko zaś poza tym bywa niepoznawalne, przygotował grunt do usuwania spraw religijnych z dziedziny nauki. Odkrycia naukowe miały dostarczyć „nowych źródeł” do wykazania, że cuda, słowem objawienie, należą do zagadnień niepoznawalnych, należy zatem „w innym pojmować je świetle, aniżeli do tego czasu pojmowano”.

W Ameryce ksiądz Hecker (2) żąda od Kościoła, aby zmienił swój pogląd na niektóre dawniejsze postanowienia i zasady moralne, aby pomijał milczeniem pewne artykuły wiary i dostosowywał się w ten sposób do ducha czasu. Kierunek Heckera przedostał się do Europy pod nazwą amerykanizmu. Niezdrowy ten objaw i niezgodny z zasadami nauki Chrystusowej, został potępiony przez Leona XIII w breve przesłanym do kardynała Gibbonsa (z dn. 22 stycznia 1899 r.). Amerykanizm miał na względzie przyłączenie na powrót do Kościoła tych, którzy, idąc za postępem, nie mogli nadal stosować się do przepisów kościelnych. Droga, którą stronnicy amerykanizmu pragnęli przeprowadzić tych, co zbłądzili, była błędną; breve Leona XIII określa ją w inny sposób:

Niechaj wrócą, niczego bowiem nie pragniemy więcej; niech wrócą wszyscy, którzy się błąkają poza owczarnią Chrystusową, nie inną jednakże drogą, tylko tą, którą wskazał sam Chrystus (3).

Niektórzy teologowie, zwłaszcza spośród francuskich i włoskich, nadali amerykanizmowi na początku obecnego stulecia jeszcze szerszy zakres, aniżeli jego twórca. Przyjęte opinie z teologii racjonalistycznej pragnęli wprowadzić do poglądów katolickich. Nowy kierunek zaczęto nazywać neo–chrześcijanizmem lub też loasyzmem, od głównego przedstawiciela, a zarazem gorliwego obrońcy, ks. Alfreda Loisy, profesora egzegezy w Instytucie Katolickim w Paryżu.

Najwybitniejszą rolę w zapoczątkowaniu i rozwinięciu reformy studiów teologicznych, a przede wszystkim biblijnych, odegrali, A. Loisy (4), E. Le Roy (5), O. Laberthonniere (6) i G. Tyrrel (7).

Niektóre zasady wzmiankowanych teologów zostały potępione w Syllabusie Piusa X (3 lipca 1907), a wkrótce potem (8 września 1907) została ogłoszona encyklika Pascendi Dominici gregis, w której teologowie, uchodzący dotąd za katolików, lecz wprowadzający poglądy całkiem niezgodne z duchem nauki Chrystusowej, zostali nazwani modernistami, a ich nauka modernizmem. Modernizm tedy został potępiony, moderniści, o ile nie odwołali szerzonych przez siebie błędów, pousuwani ze stanowisk i wykluczeni z jedności kościelnej. Przedzierający się do teologii racjonalizm został powstrzymany i należycie napiętnowany. Encyklika głosi, że „na drogę tę (burzenia religii) wstąpił najprzód błąd protestancki; kroczy nią błąd modernistyczny; podąży niebawem ateizm”. I w istocie tak się stało. Moderniści, co nie usłuchali wyroku Stolicy Apostolskiej, wkroczyli na drogę ateizmu. Modernizm nazywa Papież „zespołem wszystkich herezji”.

Modernizm opiera się całkowicie na racjonalizmie niemieckim. Korzysta ze wszystkich teorii, przyjmując te poglądy, które są mu potrzebne do zaprzeczenia pierwiastka nadprzyrodzonego w księgach św. Odnośnie do Biblii nauka modernistów może być sprowadzona do następujących punktów:

1. Nauka modernistów o natchnieniu sprzeciwia się wręcz nauce przyjętej ogólnie przez teologów katolickich. Encyklika w taki sposób pogląd ich pod tym względem określa:
Natchnienie więc nie różni się wcale, chyba większą siłą od owego popędu, który zniewala wierzącego do wyjawiania swojej wiary w słowach czy na piśmie. Podobne zjawisko napotkać można w natchnieniu poetyckim; stąd powiedział ktoś: Bóg znajduje się wśród nas; skoro On działa, ogarnia nas, zapala. W ten sposób Boga uważać należy za źródło natchnienia ksiąg św.
2. Cuda są niemożliwe. Zjawiska opisywane w księgach św. jako cudowne, były naturalnymi, tj. zostały zdziałane za pomocą środków przyrodzonych.

3. Proroctwa oparte są na przeczuciach.
Choć doświadczenie obejmuje teraźniejszość, może przecież materiał czerpać z przeszłości albo z przyszłości; tak więc w sposób czysto naturalny człowiek wierzący odczuwa zdarzenie minione przez wspomnienie, zdarzenie przyszłe przez zajęcie się niemi uprzednie, jakby stawały się w teraźniejszości (Pascendi).
4. W prawdomówność Pisma św. moderniści nie wierzą.
Księgi św., ponieważ z natury są religijne, posiadają odrębne swe życie; a i życie ma swoją prawdę i logikę, inne zaiste niż prawda i logika rozumu, to jest prawda przystosowywania się do środowiska, w którym się żyje, i do celu, dla którego się żyje. Nadto w księgach św. nieraz zachodzą rozumowania ku udowodnieniu jakiejś prawdy, pozbawione wszelkiej podstawy rozumowej; takimi są rozumowania, wspierające się na proroctwach. Ale i te rozumowania mają swe uzasadnienie, jako ozdoby kaznodziejskie, które usprawiedliwia życie. Chrystus sam omylił się widocznie w oznaczeniu przyjścia Królestwa Bożego: a dziwnym się to wydawać nie może; podlegał bowiem i sam prawom życia (Pascendi).
5. Objawienie w nauce modernistów jest całkiem wykluczone. Wiara nie wspiera się na faktach pewnych historycznych, lecz tylko na uczuciu subiektywnym. Stąd też inny jest Chrystus historyczny, a inny Chrystus wiary; Kościół historyczny a Kościół wiary; Sakramenty historyczne a Sakramenty wiary. W Panu Jezusie należy odrzucić wszystko to, co sięga ponad stosunki ludzkie, ponad naturę ludzką.

Tą drogą postępując, modernizm musiał dojść do zupełnego zaprzeczenia Bóstwa Chrystusowego, do odrzucenia powagi nauczającego Kościoła i w ogóle wszystkich dogmatów katolickich.

Racjonalizm i jego najnowszy objaw – modernizm, są owocem protestantyzmu, odmawiającego Kościołowi prawa nauczania w rzeczach, należących do wiary i moralności chrześcijańskiej. Rozum ludzki, odrzuciwszy prawdy objawione, nie uniknie zboczeń i błędów dogmatycznych. Dowodem tego jest modernizm i racjonalizm, zwłaszcza w ostatnich postojach swego burzącego pochodu, gdzie targa się na prawdę historyczną ksiąg św. i tworzy takie niedorzeczności, jak Christusmythe Drewsa. 

Za: x. Józef Kruszyński MT, Wstęp ogólny historyczno-krytyczny do Pisma świętego, Włocławek-Warszawa 1915.

Przypisy:
  1. Nazwę tę utworzył przyrodnik angielski T. H. Huxley (zm. 1895), pochodzi ona z α ‘nie–‘ (negacja) i γνωσις – ‘wiedza‘. Por. ks. Klimke, Agnostycyzm [w:] „Przegląd Powszechny”, styczeń 1908, str. 52.
  2. Por. Leon XIII i amerykanizm w książce: Leon XIII, przez ks. A. Szlagowskiego, Biblioteka Dzieł Chrześcijańskich, Warszawa 1902.
  3. „Redeant, nihil enim nobis optatius; redeant universi, quicumque ab ovili Christi vagantur longius, non alio tamen itinere, quam quod Christus ipse monstravit”.
  4. A. Loisy w wielu artykułach, które ukazały się w „Revue du clergé francais” (1900), tudzież w osobnych pracach: L‘evangile et l‘eglise (1902); Autour d‘un petit livre (1903) i w innych.
  5. E. Le Roy, Dogme et critique, 1907.
  6. O. Laberthonniere, Essais de philosophie religieuse, 1903; Le realisme chretien et l‘idealisme grec, 1904; Dogme et theologie [w:] „Annales de philosophie chretienne”, 1907 itd.
  7. Czym był Loisy we Francji, tym Tyrrel w Anglii. W licznych swoich książkach, jak i artykułach, umieszczanych w „The Month” (1904) i w „Catholic World” (1905), szerzył idee nowatorskie. Do główniejszych pod tym względem książek należą: Lex orandi or prayer and creed, 1904; Lex credendi a sequel to Lex orandi, 1906 i wiele innych, por. Szkice o modernizmie, Kraków 1911.

Źródło informacji: ZAWSZE WIERNI

czwartek, 28 listopada 2013

Z księgarskiej półki c.d. - Esej o przywróceniu własności Belloca


Hilaire Belloc

ESEJ O PRZYWRÓCENIU WŁASNOŚCI

bellocesej

Wydawca:, Warszawa 2013 
ISBN:
Format:  A5, s. , op. miękka, cena 20,00 zł 
Do nabycia w SKLEPIE ARCHIPELAG

Jedna z podstawowych publikacji ruchu dystrybucjonistycznego. Hilaire Belloc, wraz G.K. Chestertonem, twórca nowatorskiego kierunku systemowego jest w Polsce praktycznie nieznany – „Esej o przywróceniu własnośći” to pierwsza jego książka w języku polskim. Przedmowę napisał specjalnie dla tej edycji Aidan Mackey.

WSTĘP AUTORA

„Esej o przywróceniu własności”, który niniejszym przedkładam czytelnikowi wymaga kilku słów wstępu, aby nie został źle odebranym.

Po pierwsze czytelnik zauważy, że problem potraktowałem nie z perspektywy ogólnej ale partykularnej. Omawiałem bowiem jedynie szanse na przywrócenie własności we współczesnej Anglii. Podałem swoje powody dla takiego ograniczenia. Uwzględniając społeczeństwo angielskie, które stać dziś na ekstremalny przypadek niszczenia własności jako instytucji, ukazanie możliwości jej przywrócenia tutaj jest jednocześnie wykazaniem możliwości takiego jej przywrócenia gdziekolwiek.

Kolejny, bardziej praktyczny powód jest taki, że pisząc o Anglii, pisarza zajmuje konkretny przedmiot, znany mu w znacznie większej mierze, niż uwarunkowania mające miejsce w innych krajach.

Dlatego rozpatrywanie przypadku Anglii nie jest czczym wysiłkiem ani prowincjonalną anomalią, ponieważ to, co jest prawdziwe w tej materii odnośnie Anglii, można będzie odnieść do jakiegokolwiek mniej kapitalistycznego państwa. Moje argumenty dałyby się zastosować na ten przykład do Belgii w jej uprzemysłowionej części, choć Belgia zachowała duży zakres powszechnej własności prywatnej oraz silne chłopstwo, które nie wymaga odrodzenia.

Niektórzy ludzie mogą mnie krytykować za brak dyskusji na temat społecznych i politycznych argumentów przeciw niewielkiej własności. Jej braki i wady są znaczne i z pewnością zasługują na porównanie z zaletami. Własność albo struktura zarządzania skoncentrowana w rękach nielicznych wykorzystywana jest przy większej wiedzy i pod lepsze szanse na duże przedsięwzięcia rozwojowe. Społeczność małych właścicieli może być nazbyt konserwatywna i nieśmiała, prawdopodobnie też wykazywać będzie większą ignorancję od ekonomicznej oligarchii, kontrolującej swoje masy niewolników salariatu. W sprawach zagranicznych jest mniej prawdopodobne by osądzała mądrze i działała gwałtownie. Może również być podejrzliwa co do nowych wynalazków oraz niezdarna i oporna w stosowaniu nowych narzędzi. Powodem, dla którego nie poruszyłem tych aspektów państwa własnościowego, w którym determinująca charakter państwa liczba rodzin jest gospodarczo wolna, ani też korespondujących z nimi moralnych zalet wolności oraz częstych jej przewag praktycznych wynika z tego, że w dziele równie niewielkim, co niniejszy kompas zapragnąłem ograniczyć się jedynie do kwestii opisującej, jak wolność taką przywrócić. Przy wprowadzeniu dodatkowych rozważań ta prosta kwestia uległaby zagmatwaniu. To tak, jak gdyby dyskutować o sposobie przywracania życia poprzez sztuczne oddychanie, wiedząc przy tym doskonale, że samo życie może okazać się poważnym brzemieniem.

Kolejną sprawą, co do której czytelnik może posądzić mnie o grzech zaniechania, jest brak jakiejkolwiek pełnej dyskusji na temat nowych schematów Kredytu Społecznego. Zaledwie dotknąłem ich w ostatniej części eseju, ale jedynie bardzo zwięźle. Powód jest taki, że schematy tego rodzaju (z których wyraźnie głównym jest schemat Majora C. H. Douglas’a) nie rozwijają bezpośrednio, ani też nie są bezpośrednio związane z ideą własności. Związane są jedynie z ideą dochodu. Proponują natomiast, zwłaszcza kredytowy Schemat Douglas’a, przywrócenie mocy nabywczej ogołoconym masom społeczeństwa zrujnowanego przez kapitalizm przemysłowy.

Dokładnie taki sam efekt zostałby osiągnięty dzięki odpowiedniej dystrybucji własności, ale schemat kredytowy mógłby, przynajmniej w teorii, dokonać tego od razu i uniwersalnie, podczas gdy restytucja mienia nie może się tak dokonać i musi, jakkolwiek skuteczna, być długim przedsięwzięciem rozłożonym przynajmniej na kilka pokoleń. Co więcej, żadna restytucja mienia nie może być uniwersalna, na równi aplikowana wobec całości społeczeństwa.

Przedmiotem osób myślących podobnie do mnie nie jest przywrócenie zdolności nabywczej ale przywrócenie wolności ekonomicznej człowieka. Prawdą jest, że nie może być mowy o wolności gospodarczej bez zdolności nabywczej i prawdą jest, że wolność gospodarcza różni się w pewnym stopniu bezpośrednio od zdolności nabywczej; nie jest zatem prawdą by zdolność nabywcza i gospodarcza wolność były względem siebie ekwiwalentne. Menedżer zarabiający £1000 rocznie, który może zostać zwolniony w wyniku kaprysu swego pana, posiada sporą zdolność nabywczą, ale nie dysponuje w ogóle wolnością ekonomiczną. Nie unikam dyskusji nt. nowych systemów kredytowych ani przez wzgląd na ignorancję, ani niedocenianie ich ważności, ale jedynie dlatego, że nie są one moim celem. Jeżeli starasz się przekonać ludzi, by zamieszkiwali raczej ziemię niż wody, wówczas nie potrzebujesz dodawać rozdziału opisującego sztukę pływania.

Co więcej, okaże się, że nie proponuję żadnego ogólnego schematu na restytucję wolności i mienia. Być może zostanie to uznane za kapitalny defekt. Wszystkie reformy polegają na pewnej jasnej doktrynie, postulowanej i rozwijanej. Żadna reforma (tak się wydaje) nie może mieć nadziei na sukces, jeśli nie przedkłada programu obejmującego ogół zagadnień. Nie podjąłem się takiej próby. Dla przykładu, choć wiele mówiłem o dystrybucji akcji w przedsiębiorstwie korporacyjnym, niewiele uwagi poświęciłem mechanizmowi, dzięki któremu posiadacz zaledwie kilku akcji mógłby otrzymać pewną realną kontrolę nad dalszą polityką firmy.

Mój powód na śladowe potraktowanie tak wielkiego problemu wynika z przeświadczenia, że jest to problem nie dający się rozwiązać przy pomocy ogólnikowych środków. Zło rozprzestrzeniło się tak daleko, że choć propagowanie nowej doktryny jest bezcenne, to utworzenie nowych i efektywnych mechanizmów natychmiastowego działania jest niemożliwe. Restytucja mienia musi być zasadniczo wynikiem nowego społecznego nastroju, nie zaś nowego schematu. Musi bowiem wyrastać z nasienia zasadzonego w sercu. Zbyt późno na ponowną infuzję własności w wyniki jakiegoś projektu, a nasze wysiłki muszą wszędzie być konkretne, lokalne, oraz – przynajmniej u podstaw – niewielkie.

Na koniec muszę powiedzieć parę słów na temat czegoś, co pojawia się w tekście parokrotnie, a jest to moja silna wątpliwość w jakąkolwiek szansę przywrócenia własności, gdy ta już doszczętnie zaniknie.

Zwyczajowo podczas prezentacji jakiejkolwiek tezy politycznej mówca dodaje element nadziei. Zawodowi politycy zawsze czynią uwagi dotyczące przepowiadania sukcesów, a nawet co znamienitsi i szczerzy reformatorzy uwielbiają wyolbrzymiać szanse własnego ideału i zapewniają o jego ostatecznym zwycięstwie, jako czymś z góry przesądzonym. Zawsze uważałem to za wielką głupotę. Wiedza pochodzi z wdzięczności dla tego, co rzeczywiste. Jeżeli podejdziesz do najtrudniejszego zadania pod pozorem, czy pretekstem mniejszego stopnia trudności, możesz wzmocnić swych zwolenników narkotykiem iluzji, ale osłabisz ich o wiele bardziej perswazją do pracy na próżno.

Szacunek dla rzeczywistości zmusza mnie do powiedzenia, że przywrócenie własności, gdy instytucja ta jeszcze w pełni nie zanikła jest zadaniem prawie niemożliwym. Gdyby okazało się to zadaniem zupełnie niewykonalnym, nie byłoby warto marnować nań oddechu, czy atramentu. Nie jest zadaniem zupełnie niemożliwym, a przynajmniej nie jest zupełnie niemożliwym rozpoczęcie początkowych procesów zmiany. Jednak szanse przeciwko rekonstrukcji ekonomicznej wolności człowieka w społeczeństwie, które od dawien wykształciło nawyk niewolnictwa pensji są tak nikłe, a stopień trudności zadania tak wysoki, że wykracza poza dowolne działanie polityczne.

Nie wiem, czy uda się nam wystartować nawet z początkami takiej zmiany. Bardzo mocno wątpię, by można było z powodzeniem zasadzić nawet najmniejsze sadzonki wolności gospodarczej w naszym społeczeństwie, w tym miejscu, w Anglii, w dniu dzisiejszym.

Z całą pewnością wiem jednak, że w przypadku zaniechania takiej zmiany nasze społeczeństwo przemysłowe musi z konieczności wieńczyć powrót niewolnictwa. Wybór leży zatem pomiędzy własnością prywatną z jednej strony, a niewolnictwem, bądź to prywatnym, bądź publicznym z drugiej. Tertium non datur.

Prowadziła mnie Fatimska Pani


O drodze do kapłaństwa rozmawiamy z x. Tomaszem Jochemczykiem

Pukanie do drzwi. Otwieram je. W drzwiach stoi uśmiechnięty, młody ksiądz. W kapeluszu, długim płaszczu. Na myśl przychodzi mi Don Camillo – wygląda zupełnie jak on. Nasz synek jest wyraźnie zaciekawiony. Księdza w takim ubraniu jeszcze nie widział. Witamy naszego gościa. Ksiądz Tomasz jest otwarty, pogodny. Siadamy przy stole i zaczynamy rozmowę. Jakbyśmy się znali od dawna. Rozmawiamy o Mszy prymicyjnej w Chełmie Śląskim, o prymicjach w Warszawie, które za kilka dni. I w końcu pada to pytanie: 

– Jak to się stało, że Ksiądz znalazł się we Włoszech?

Ksiądz Tomasz ożywia się…

Ta historia zaczęła się w 1976 roku. Wtedy mały Tomek przyszedł na świat. A potem było przedszkole, szkoła, pierwsze przyjaźnie, pierwsze samodzielne wakacje. To co zapewne każdy z nas przeżywał. Osiemnastoletni Tomasz też miał swój świat. Wyjechał do rodziny do Zakopanego. Pracował w niezbyt chlubnym miejscu. Nocny klub. Alkohol, kobiety lekkich obyczajów, podchmieleni panowie. Tomasz był barmanem. – Pracowałem tam, przyglądałem się tym dziewczynom – to były Ukrainki i zastanawiałem się, dlaczego to robią – zaczyna swoją opowieść x. Tomasz. – Kościół? Bywałem na Krzeptówkach. Podobało mi się, bo można było służyć do Mszy w góralskim stroju. Moja rodzina jest mieszana: tata jest Ślązakiem a mama pochodzi z Podhala, więc trochę się z góralami utożsamiałem. Ale ta moja ministrantura była raczej z powodu tego stroju, niż z chęci stania przy ołtarzu.

Te odwiedziny u Matki Bożej Fatimskiej na Krzeptówkach zaowocowały długimi rozmowami z koleżankami z pracy. – Tłumaczyłem im, że to nie jest życie. Pytałem, dlaczego to robią. Kiedyś zapytałem też, czy są ochrzczone. Nie były. Te długie rozmowy doprowadziły do tego, że i dziewczyny zaczęły się zastanawiać. Nawet przyszły kilka razy do kościoła. A jedna z nich – tego dowiedziałem się później – chodziła na spotkania przygotowujące do chrztu. Być może została ochrzczona? Tego nie wiem. Poszedłem wtedy do seminarium.

- Jak do tego doszło?

To był 1995 rok. Po Polsce pielgrzymowała Matka Boża Fatimska – figura, koronowana przez Jana Pawła II. Na Krzeptówkach wizyta miała się odbyć 3 grudnia. – Nie wiem dlaczego, ale czułem, że muszę tam być – wspomina x. Tomasz. – Coś mnie tam pchało, ciągnęło. Poszedłem do szefa i poprosiłem, czy mógłbym się zwolnić na dwie godziny. Szef zapytał po co? – Chcę pójść przywitać figurę Matki Bożej Fatimskiej – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Popatrzył na mnie, jakbym co najmniej postradał rozum. Ja, barman z nocnego klubu, chciałem pójść przywitać Matkę Bożą. Wyśmiał mnie, ale pozwolił pójść. Poszedłem. W kościele panował półmrok. Światła były zgaszone, a na środku stała Ona! Pamiętam dokładnie. Oświetlały ją reflektory, a figura dosłownie tonęła w kwiatach. Wszędzie unosił się zapach lilii. Padłem na kolana. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. To było takie silne jak rażenie pioruna. Nie wiem kiedy przeleciały te dwie godziny, o które poprosiłem szefa. Nie pamiętam nawet jak minęła noc. Trwałem na kolanach, wpatrzony w jej twarz. Nie mówiłem nic, ale w środku, we mnie kłębiły się tysiące myśli. Wyszedłem z kościoła dopiero rano, by poszukać księdza, u którego mógłbym się wyspowiadać. Do pracy w za barem nigdy już nie wróciłem. Miałem 19 lat, a czułem się, jakbym dopiero się narodził.

Ksiądz Tomasz następnego dnia wrócił znowu na Krzeptówki. – Kustosz sanktuarium, dzisiaj już śp. x. Mirosław Drozdek zauważył, że coś się ze mną dzieje. – Może powinieneś pójść do seminarium? Może to twoja droga – zasugerował. A ja chyba na to właśnie czekałem. Ksiądz Drozdek był pallotynem, więc naturalnym dla mnie wyborem było seminarium pallotyńskie. Tak się złożyło, że właśnie w Zakopanem zaczynał się miesięczny postulat. Wziąłem w nim udział i tak stałem się członkiem Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego.

To skąd wzięła się u Księdza miłość do Tradycji?

- W seminarium mieszkałem w pokoju z kolegą, który pisał pracę magisterską o Bractwie św. Piusa X. szczególnie interesował go abp Lefebvre. Jeździł do bractwa do Warszawy na ul. Garncarską i tam – nie przyznając się, że jest klerykiem i że zbiera materiały do pracy – obserwował Msze św. i działalność Bractwa. Zwoził do seminarium literaturę. Między innymi magazyn Zawsze Wierni. Kiedyś wziąłem jedne z numerów i zacząłem przeglądać. Dosłownie przeglądać. Oglądałem jedynie ilustracje i… zobaczyłem zdjęcie z Mszy odprawianej w rycie trydenckim. Popatrzyłem i pomyślałem: – Boże jakie to piękne! Jakie cudowne szaty! Tak, tak. Spodobały mi się szaty.

I po nitce do kłębka?

- To nie było natychmiastowe. Muszę tu wrócić do Matki Bożej Fatimskiej. Ja miałem do niej – i mam do tej pory – szczególne nabożeństwo. Jeszcze od x. Drozdka dostałem jej figurę – całkiem sporą, wysoką na ponad pół metra. W pokoju seminaryjnym ustawiłem ją na honorowym miejscu. Zapalałem przy niej świecę. Zbierałem niedopalone świeczki z naszego kościoła i zamiast je wyrzucać zapalałem Matce Bożej. Modliłem się do niej często, urządzałem nabożeństwa fatimskie 13 dnia miesiąca. Koledzy patrzyli na mnie trochę dziwnie. Zresztą zyskałem w seminarium przydomek Fatima. Nie bardzo mi się to podobało, ale nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Uśmieszki kolegów zwielokrotniły się, kiedy znalazłem na strychu portret papieża Sługi Bożego Piusa XII. Przytargałem go do pokoju i zawisł na ścianie. Usłyszałem wtedy od przełożonych trochę gorzkich słów – że moja pobożność jest nieżyciowa, a stosunek do Matki Bożej fatimskiej staroświecki i kiczowaty. Ale nie przejmowałem się. Wolałem być kiczowaty i staroświecki. Niestety nie skończyło się to dla mnie dobrze. Przełożeni postanowili wysłać mnie na rok do Czarnej – pallotyni mają tam swój dom rekolekcyjny. Miałem popracować, przemyśleć pewne sprawy. Nie wiedzieli, że to zupełnie odmieni moje powołanie.

Co się stało w Czarnej?

- Pracowałem, organizowaliśmy z proboszczem różne przedsięwzięcia, czułem się tam dobrze. Mieszkało tam dwóch starszych księży. Jeden z nich jeszcze żyje – ma już 60 lat kapłaństwa. To byli bardzo pobożni kapłani. Codziennie w nocy o godzinie 2.00 wstawali z łóżek, by odprawić Mszę. Jeden szedł do kościoła, drugi do kaplicy i sprawowali Najświętszą Ofiarę. Ja nic o tym nie wiedziałem, ale pewnej nocy obudził mnie hałas na korytarzu. Słyszałem kroki, skrzypnięcia drzwi. Wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. W kaplicy świeciło się światło. Uchyliłem lekko drzwi… Ksiądz Klemens stał przy ołtarzu – ale inaczej. Nie z tej strony, co zwykle. Zorientowałem się szybko, że odprawia Mszę taką jak przed soborem. Wykonywał piękne gesty, był skupiony i rozmodlony. Gdy mnie zobaczył, przeraził się. Jakbym nakrył go na czymś absolutnie zabronionym. Poprosił, żebym nikomu o tym nie mówił. I nie powiedziałem, ale odtąd często służyłem mu do Mszy. Odkryłem Mszę trydencką – świętą, wspaniałą Mszę, której dotychczas nie znałem. Do seminarium wróciłem po roku. Odmieniony. Choć pewnie w oczach moich kolegów i przełożonych, jeszcze bardziej „kiczowaty”. Skończyło się tak, że nie zostałem dopuszczony do wiecznej profesji, a co za tym idzie – do święceń diakonatu. Po siedmiu latach spędzonych u pallotynów zostałem z niczym. Sam.

Wrócił Ksiądz do domu?

- Nie mogłem wrócić do domu. To długa historia. Moja mama nie pogodziła się z decyzja, że chcę zostać kapłanem. Kiedy odwozili mnie do seminarium na początku mojej drogi, powiedziała, że jeśli tam wejdę, do domu nie mam już powrotu. Rozumiem ją. Miała już w myślach ułożony plan na moje życie. Żona, dzieci, dobra praca. Ja ten jej poukładany obrazek zburzyłem. I dlatego do domu nie mogłem pojechać. Zresztą, nie chciałem. Nawet nie powiedziałem rodzicom, że pallotynem już nie jestem. Kiedy wygasły wszystkie moje poprzednie zobowiązania względem Stowarzyszenia, pojechałem do Warszawy. Z figurą Matki Bożej Fatimskiej, obrazem Piusa XII i mała walizką. W Warszawie znałem tylko siostry karmelitanki z Woli. Nikogo więcej. Nie miałem żadnego pomysłu. Wiedziałem tylko jedno – chcę być kapłanem!

Co było dalej?

- Opatrzność nade mną czuwała. Siostry znały małżeństwo, które miało mieszkanie. Odremontowane, ładne. Miała w nim zamieszkać ich mama, ale nie chciała. Dali mi klucze. Mi – obcemu człowiekowi. Nie znali mnie przecież. Nie wiedzieli kim jestem. Wiedzieli tylko, że byłem u pallotynów. Ale to przecież nie oznaczało, że byłem kimś szczególnym. Ci państwo byli związani z dominikanami na Służewiu. Ja także zacząłem chodzić na Msze do dominikanów. Musze powiedzieć, że przygarnęli mnie z wielkim zawierzeniem. Tam poznałem szczególną osobę. Myślę, że dzięki niej jestem tutaj teraz. Jeden z ojców zaproponował mi, bym wstąpił do dominikanów, ale najpierw bym zapoznał się z ich Trzecim Zakonem Dominikańskim. Skierował mnie do Marii Kominek OPs, wówczas przełożonej Trzeciego Zakonu Dominikańskiego. To ona wprowadziła mnie w świat Trydentu. Opowiadała o Mszy, o soborze, o tym, jak to się stało, że teraz Mszy Wszechczasów praktycznie się nie sprawuje. A ja żarliwie chłonąłem te treści. Chciałem zostać kapłanem, chciałem sprawować liturgię w nadzwyczajnym jej rycie. Trudno było jednak znaleźć w Polsce seminarium, które przyjęłoby człowieka po przejściach, jak ja. Jeden z moich znajomych przypomniał sobie, że ma znajomego księdza we Włoszech. Zadzwonił do niego. Jego odpowiedź była natychmiastowa: – Niech przyjeżdża nawet dzisiaj. Wiadomo, we Włoszech księży brakuje. Pojechałem. Musiałem nauczyć się języka, bo włoskiego nie znałem w ogóle. Gdy już trochę go posiadłem, zacząłem kontynuować naukę w seminarium. I na nowo odkryłem moc Matki Najświętszej w jej fatimskiej figurze.

Jak to się stało?

- Byłem na parafii i przyjechał do nas jedne kolega – ksiądz. Proboszcz korzystając z okazji wyjechał, ale zapomniał o zostawieniu jedzenia dla nas. Siedzieliśmy w moim pokoju, obok stała na ołtarzyku moja figurka. A ja zastanawiałem się, co będziemy jeść. Mój kolega stwierdził: – nie przejmuj się, zjemy jakieś pomidory z mozarellą. Nie rozumiałem; – U nas nie ma pomidorów. – To może ktoś przyniesie – kontynuował kolega. – Nikt nie przyniesie pomidorów, bo wszyscy wiedza, że proboszcz nie jada warzyw. Nikt tu nigdy żadnych warzyw nie przynosi. Kolega mnie uspokajał, a ja byłem coraz bardziej wzburzony, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że dopóki proboszcz nie wróci, a miało go nie być dwa-trzy dni, dopóty nic nie zjemy. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. W drzwiach stała kobieta, nasza parafianka z koszem pomidorów. Powiedziała, że właśnie wraca z działki, że miała ich dużo, więc przyniosła. Byłem przekonany, że mój kolega ją o to poprosił. Zapytałem więc, czy dzwonił do niej Don Francesco. Odpowiedziała ze zdziwieniem, że nie. I powiedziała, że w ogóle nie wiedziała, że tu jest. Jeszcze raz zapytałem, czy na pewno nikt ja nie poprosił o przyniesienie tych pomidorów. Przypomniałem, że przecież proboszcz nie lubi warzyw. – Wiem, powiedziała. Ale pomyślałam, że Ty je zjesz. Wróciłem na górę do kolegi. Miałem oczy wielkie i wręcz przerażone, ale on wcale się nie zdziwił. Powiedział, że kiedy biadałem nad tym co będziemy jeść, on patrzył na figurę Maryi i modlił się: Matko, spraw, by ktoś przyniósł pomidory. Nie dlatego, że mam na nie ochotę, ale dlatego, by Tomek mógł zobaczyć jak jesteś wszechmocna. Ta figura… Moim zdaniem to był jakiś cud.

I przystąpił Ksiądz w końcu do święceń diakonatu?

- To był czas przełomu przede wszystkim dla mojej mamy. W rodzinnej miejscowości dokuczano jej: – matka wiecznego kleryka. On nigdy nie będzie księdzem – słyszała. Wtedy w końcu uwierzyła, że zostanę kapłanem. I zrozumiała, że to naprawdę jest moje powołanie. Nie jakieś młodzieńcze „widzimisię”.

Przyjął Ksiądz w końcu święcenia kapłańskie…

- To był wspaniały dzień. I była ze mną Matka Boża Fatimska. Była w sposób cudowny. Muszę o tym opowiedzieć. Dużo wcześniej poznałem ludzi ze Światowego Apostolatu Fatimskiego. Spotykałem się z nimi często. Często jeździłem na spotkania z Matka Bożą Fatimską. Jeśli tylko gdzieś w pobliżu była peregrynująca figura, jechałem tam. Kiedy już było wiadomo, że przyjmę święcenia diakonatu, zadzwoniłem do nich. Wszyscy bardzo się ucieszyli i zapowiedzieli, że będą mieli dla mnie niespodziankę. Co to ma być, dowiedziałem się tydzień przed święceniami kapłańskimi. Okazało się, że dla mnie przerwali peregrynację Maryi po włoskich parafiach i przywieźli ją do mnie. Do kościoła, w którym przyjmowaliśmy święcenia. To było coś niewyobrażalnego. Maryja, ta sama, która była na Krzeptówkach, ta koronowana przez Jana Pawła II, ta która zjeździła cały świat, przybyła na moją uroczystość. Przerodziła się ona w nabożeństwo uwielbienia Maryi. Przed kościołem stała cała procesja powitalna. Biskup, proboszcz, księża ze świecami, krzyżem. Były kwiaty. Daleko na wzgórzu można było zaobserwować, jak zbliża się. Święta figura – Matka Boża. Powitano ją po królewsku – tak jak należy powitać Królową Świata. Ja szedłem z rodzicami od granic miasta. Moja mama powiedziała wtedy: – Prowadzimy cię stąd, żeby wszyscy wiedzieli, że przyszedłeś z daleka. Po mojej prawej stronie szli moi rodzice, po lewej, moi włoscy rodzice, którzy się mną zaopiekowali, kiedy przyjechałem do Italii. Moja mama powierzyła mnie im i to ona chciała, by szli razem z nami. To była tak niesamowita chwila, że trudno było powstrzymać łzy. Stałem potem w kościele i patrzyłem na Maryję. Starałem się przypomnieć sobie tę chwilę, kiedy mnie do siebie przygarnęła. Pamiętałem dokładnie Krzeptówki, kościół, noc. Ale kiedy stała się ta najważniejsza chwila? Kiedy odkryłem swoje powołanie? Nie potrafię tego czasowo zlokalizować. Czy to było od razu, po godzinie, czy po siedmiu. Nie wiem.

Uczył się Ksiądz sprawować Mszę w rycie trydenckim?

- Uczyłem się. Przystępowałem do święceń z zamiarem sprawowania jedynie takiej Mszy. Tylko w nadzwyczajnej formie. W naszej diecezji właściwie wszędzie się ją sprawuje – to teren kardynała Siri i wszyscy mają tu szczególny stosunek do starej formy Mszy. Tuz obok nas zadomowili się (na zaproszenie biskupa) mnisi z opactwa Le Barroux. Oni mnie wszystkiego uczyli. Na święceniach kapłańskich ksiądz biskup podziękował mi za moje przywiązanie do tradycji. Cieszył się, że pokochałem Msze trydencką i że taką będę sprawował. Na dowód tego, poprosił mnie, bym stanął przy nim podczas Mszy, na której wraz z kilkoma innymi diakonami przyjęliśmy sakrament kapłaństwa. Przyjechałem do Polski by odprawić Mszę w mojej rodzinnej miejscowości. Nie bez problemów, ale w końcu udało się i 6 stycznia stanąłem przed ołtarzem w kościele w Chełmie Śląskim. Niestety w tej diecezji nie można jeszcze odprawiać Mszy trydenckiej bez ograniczeń, dlatego moi rodzice postanowili zbudować obok domu kaplicę, bym mógł do nich przyjeżdżać i sprawować najświętszą ofiarę. Póki co, wznieśli niewielki ołtarz w domu.

A nowej Mszy Ksiądz nie odprawia?

- Ja nie umiem odprawiać nowej Mszy. I nie chcę umieć. Uczyłem się tylko Mszy trydenckiej.

Wkrótce wraca Ksiądz do Włoch…

- Tak. Właśnie dzisiaj dowiedziałem się, że biskup mianował mnie proboszczem aż dwóch parafii. To pokazuje najwyraźniej jak bardzo brakuje kapłanów we Włoszech. Mamy tam wiele pracy.

Ksiądz Tomasz wstał. Przypomniał sobie, że musi jeszcze kogoś odwiedzić, a zupełnie nie kontrolowaliśmy czasu. Okazało się, że siedzieliśmy tak kilka dobrych godzin słuchając niesamowitej historii życia tego młodego kapłana. Na koniec udzielił nam jeszcze prymicyjnego błogosławieństwa. Włożył płaszcz, kapelusz i wyszedł. A my zostaliśmy, rozmyślając jak Pan Bóg potrafi poprowadzić człowieka, by był w życiu szczęśliwy. Bo nie ma wątpliwości, że ksiądz Tomasz jest człowiekiem szczęśliwym.

Nova et Vetera x. Tomasz Jochemczyk
Za: Centrum Kultury i Tradycji – Wiedeń 1863 (2012.07.16)

Tekst ukazał się pierwotnie w 6 numerze pisma Nova et Vetera. Niestety, nakład już jest wyczerpany. Za to o posłudze x. Tomasza we Włoszech i o jego staraniach na rzecz przywrócenia klasycznej liturgii do parafii, które zostały mu powierzone, przeczytać można w 9 numerze magazynu Tradycji Katolickiej Nova et Vetera.

Printfriendly


POLITYKA PRYWATNOŚCI
https://rzymski-katolik.blogspot.com/p/polityka-prywatnosci.html
Redakcja Rzymskiego Katolika nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy opublikowanych na blogu. Komentarze nie mogą zawierać treści wulgarnych, pornograficznych, reklamowych i niezgodnych z prawem. Redakcja zastrzega sobie prawo do usunięcia komentarzy, bez podania przyczyny.
Uwaga – Rzymski Katolik nie pośredniczy w zakupie książek prezentowanych na blogu i nie ponosi odpowiedzialności za działanie księgarni internetowych. Zamieszczone tu linki nie są płatnymi reklamami.