Marcowy poranek, pod żywoniebieskim niebem Nowej Anglii - świeżym i prawie zimnym, lecz orzeźwiającym - sama pogoda zaprasza, aby wyjść na ogromną zieloną przestrzeń kolegium, w środku którego zauważam nową kaplicę. Dobra okazja, żeby wysłuchać Mszy, wchodzą właśnie na sam początek. Czuję się tym lepiej, że to Msza cicha, a więc aż do Kanonu żadnych znaków. Nagle zauważam jakiś ruch - to uczestnicy i uczestniczki, studenci kolegium katolickiego, gdzie jestem, wstają ze swych miejsc i stają wokół ołtarza. Waham się przez moment, czy iść za ich przykładem, ale nie wiedząc co bym miał czynić w trakcie tego nieznanego mi obrzędu, zostaję w końcu na swym miejscu. Ciekawy widok, powiedziałbyś, że wszyscy ci świeccy, obojga płci, uczestniczą w koncelebrze. Raz coś mówią (nie wiem, co), to znów milkną. Uczestniczę w nabożeństwie tak jak umiem najlepiej, ale czuję się trochę głupio, jedyny w ławce w nawie, gdzie odruchowo wybrałem miejsce. W pewnej chwili widzę, jak tamci ludzie kłaniają się sobie, sąsiadom i sąsiadkom, dotykają się palcami i mruczą jakieś słowa, prawdopodobnie Pax tecum. Myślę sobie z satysfakcją, że nie będąc tam, nie muszę się zastanawiać, co odpowiedzieć - ale nie wziąłem pod uwagę tego, że najbliższa z uczestniczek zauważy mnie i nie mogąc ścierpieć u mnie postawy tak mało wspólnotowej, zejdzie ze stopni ołtarza, wyjdzie z chóru, skieruje się do mnie, i nie podnosząc oczu lekko się skłoni, chwyci me palce swoimi i wyrecytuje niewyraźnie jakąś dość długą formułę, której nie zrozumiałem, ale która na pewno nie sprowadzała się do pax tecum. Nie wiedząc co powiedzieć, odpowiedziałem głupawo: Thank you, miss. Ale jej nic zdawało nie dziwić; po nieznacznym ukłonie, ze złączonymi rękami i ze spuszczonym wzrokiem wróciła do trzódki wiernych wspólnotowców, od których w sposób niezrozumiały się oddzieliłem.
Nieznaczący incydent - ale zafrapował mnie bardzo. Pierwszy raz od swego dzieciństwa brałem udział - w kościele katolickim - we Mszy odprawianej według osobliwej liturgii, w trakcie której nie wiedziałem jak się zachować.
A oto inna scena. We francuskim miasteczku zagraniczny ksiądz, będący przejazdem, chce umówić wszystkie sprawy potrzebne do odprawienia przezeń Mszy nazajutrz rano. Telefonuję do Księdza Proboszcza, którego serdeczny głos od razu ułatwia rozmowę. „O której godzinie pana przyjaciel chce odprawić Mszę?” - „O ósmej”. - „Nie, to godzina mojej Mszy. Chyba, że chciałby koncelebrować?” Tłumaczę to dla mego przyjaciela, ale ta propozycja, przecież tak szlachetna, zdaje się go bulwersować. Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, że ani jeden, ani drugi - Ksiądz Proboszcz, nie znający słowa po angielsku, i mój przyjaciel, nie znający w ogóle francuskiego - nie będzie rozumiał Mszy drugiego; to co prawda nie uniemożliwia koncelebry, ale tworzy dziwne sytuacje. A więc umawiamy się na godzinę 8,30. Pierwszy mszał, który otworzyliśmy dla mojego przyjaciela, zawierał tekst Mszy po francusku, z tekstem łacińskim wydrukowanym na marginesie małą czcionką, nieczytelną dla niego. Parafia nie dysponowała - któż w to uwierzy? - żadnym mszałem po angielsku! Odnaleźliśmy więc monumentalny mszał niegdysiejszy, po czym Ksiądz Proboszcz udał się pospiesznie na swą czwartkową lekcję katechizmu, a Msza została odprawiona zgodnie z tradycjami. Osobiście mogłem do niej służyć tylko dlatego, że nie musiałem odpowiadać ani po francusku, ani po angielsku, tylko po łacinie. Po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa zobaczyłem dwóch księży katolickich nie mogących się porozumieć co do odprawiania Mszy w tym samym języku. Skoro złamano jedność języka liturgicznego, jedność obrzędu znikła pod naciskiem wielości języków codzienności. Księża katoliccy z różnych krajów nie odprawiają już tej samej Mszy. Zdaje się, że nie pozostaje nam nic innego, jak się z tym pogodzić.
Ale to nie jest najgroźniejsze. Gdy znów znalazłem się w Stanach Zjednoczonych na jesieni 1966, szybko doznałem wrażenia, że zmieniła się atmosfera. W tym kościele amerykańskim, w którym księża decydowali wciąż o wszystkim, wszystko wydawało się poddane w wątpliwość. Świeccy nie liczyli się tu bardzo; wierni starej dewizie: pray, pay, obey, dalej modlili się gorliwie, płacili z przykładną hojnością i byli bezdyskusyjnie posłuszni. Zarówno tu, jak i we Francji, masa wiernych, spokojnych i zadowolonych ze swego losu, poddawała się z rezygnacją reformom liturgicznym, które jej narzucano. Ołtarze przesunięto, księża zwróceni twarzą do publiczności przystępują do nich obecnie, aby dokonywać tajemniczych obrzędów, wykonują liczne znaki krzyża, które - pozbawione znaczenia dla wszystkich poza celebransem - przypominają z daleka triki żonglera. Skoro to się podoba ich księżom, niegdyś zwróconym do Boga, a dziś obróconym do nich, wierni mogą jedynie w tym uczestniczyć, jednak nie bez pytania, po co te zmiany, kto o nich decyduje, jakie reguły określają ich granice. Jeśli jest to rewolucja, przychodzi ona z góry, co nie zwalnia jej z usprawiedliwienia się w jakiejś formie. Zresztą większość ludzi nie wie o wszystkim. Pewien świecki po służeniu do Mszy zobaczył zaskoczony, jak kapłan, już po Mszy, miesza ze sobą hostie niekonsekrowane i resztki hostii konsekrowanych, które nie zostały spożyte. Na pytanie, co robi, odpowiada, że to bez znaczenia. W pamięci dorosłego człowieka pojawia się wówczas wspomnienie o tym, co w dzieciństwie opowiadał mu jeden z jego księży katechetów: w czasie pożaru, gdy tabernakulum zostało zagrożone płomieniami, ksiądz dociera do niego, aby uratować Święte Postacie nawet z zagrożeniem swego życia! Cokolwiek byśmy myśleli o konieczności tego gestu, jego sens jest oczywisty. To dawne czasy, i ów świecki dziwi się, widząc, jak różnica między hostiami konsekrowanymi i innymi okazuje się bez znaczenia. To nie on to wymyślił, przeciwnie - dziwi się i nie rozumie.
Idee są bardziej tajemne niż obrzędy. Widzimy, co ludzie robią, a nie to, co myślą - dlatego niewątpliwie najbardziej niepokojącym przedmiotem rozterek wspomnianego świeckiego są zapewne owe idee, obecne w głowie tamtego księdza; idee, które zamiast niego tłumaczą jego postępowanie, a których jego wierni nie znają.
Byłem wychowywany w starym pojmowaniu kapłaństwa - nie wielowiekowym, lecz liczonym w tysiąclecia - gdyż wszyscy księża, którzy mnie wychowywali, uważali się za kapłanów secundum ordinem Melchisedec. Swoją drogą, zawdzięczam temu pewnikowi mojego dzieciństwa poczucie, we mnie niezniszczalne, substancjalnej jedności (przepraszam! Wyrwało mi się to wyrażenie) judaizmu i chrześcijaństwa. Nie chcę zmuszać Żydów, by stawali się chrześcijanami, ale nikt mi nie przeszkodzi publicznie wyznawać, że mój Bóg jest Bogiem Żydów. Wychowywany w Małym Seminarium Notre-Dame-des-Champs, które przyjmowało tak samo przyszłych świeckich i przyszłych kapłanów, widziałem, jak jeden z moich braci wybrał kapłaństwo; wielu moich kolegów zrobiło to samo. Mówiliśmy o nich, że „mają powołanie”, a chociaż poznanie jakie są tego znaki, nie było dla nas sprawą zbyt jasną, trudno było się pomylić co do pewnych znaków, których się samemu nie miało. Uważano na przykład za wyraźny przeciw-znak częste myślenie o jakimś dziewczęciu z okolicy, co do ożenku z którą miało się nadzieje. Nie pozostawiono nam żadnego złudzenia na temat tego, czym jest życie księdza, życie ofiary w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż duchowny wyrzeka się dobrowolnie świata, razem z niektórymi jego najbardziej uprawnionymi pragnieniami, i poświęca się dobrowolnie Bogu. Dominus pars hereditatis meae; jestem z tych, którzy nie mieli odwagi wygłosić tych strasznych słów, i myślę, że dobrze zrobiłem, gdyż nie miałem siły ich dotrzymać, lecz zawsze wiedziałem, że wynikał z nich heroizm i że tym, którzy je wypowiadają, udzielają one niezrównanego szlachectwa. Ksiądz pozostał dla mnie istotą uświęconą; to, kim jest jako człowiek, jest jego zadanie, kapłan jest dla mnie zawsze kimś, kto pewnego dnia swego życia oświadczył publicznie, że Pan jest jego dziedzictwem, gdyż to dlatego, że tak uczynił, jest kapłanem, a Kościół ma rację mówiąc, że cokolwiek by potem robił czy mówił, już nie jest w jego mocy, by przestał nim być. Jako zwykły świecki, myślę często o wielkim świętym świeckich, Franciszku z Asyżu, który „otaczał szacunkiem każdego księdza”, i sądzę, że wszyscy, którzy zostali wychowani w tej samej religii, co ja, myślą wciąż tak samo, chociaż niektórzy z księży już tego sobie nie życzą.
Wiem, że takie rozważania mają w sobie coś naiwnego - a ktoś powie jeszcze gorzej - ale jeśli tak dalej pójdzie, niedługo nie będzie wiadomo, że tak było. Prostota takiego stanu ducha może zaskakiwać. W pierwszym roku mego nauczania na uniwersytecie amerykańskim jeden z moich kolegów zwierzył mi się, że u naszych księży dziwi go ich strój. „Czemu nie ubierają się jak wszyscy inni ludzie?”. Odpowiedziałem wtedy bez wahania, jakby to była oczywistość: „Ależ właśnie nasi księża nie są jak wszyscy inni ludzie!” A ponieważ podał mi jako przykład swego przyjaciela, pastora luterańskiego, który ubierał się jak wszyscy, odparłem, nieco zdziwiony swoją własną nierozwagą: „Skoro jest luteraninem, nie wierzy w sakrament święceń, a zatem jest rzeczywiście jak wszyscy i nie miałby żadnego powodu, żeby nosić jakieś szczególne ubranie”. Oczywiście dużo się zmieniło, i mój niegdysiejszy argument nie przyszedłby mi dzisiaj do głowy - ale to w końcu sprawy bez znaczenia, chyba że jako znaki ogólnej tendencji do zatarcia różnicy między duchownym i świeckim, co jest pomniejszym symptomem rosnącego pragnienia zdesakralizowania religii. (...)
[ss. 162-164]
Sobór był dziełem odwagi naprawdę nadprzyrodzonej. Przez ponad trzy stulecia okrutnie wyrzucano Kościołowi, że nie potrafił w wieku XVI podjąć inicjatywy koniecznych reform. Teraz już nie będzie się tego robiło. Często ubolewano, że Marcin Luter odszedł z Kościoła, zamiast w nim pozostać i zreformować od wewnątrz: tym razem lekcja została zrozumiana, gdyż tłum reformatorów na krótkich nóżkach zajmuje się czynnie zmienianiem dziedziczonych tradycji, czasami z roku na rok, a nie ma żadnego hamulca na ich pasję reformatorską. Wszystko to było na pewno nieuniknione, lecz konkretny rezultat praktycznego zastosowania szesnastu dokumentów soborowych ma konsekwencje w postaci przewrotu zwyczajów, tym bardziej dezorientującego wiernych, że reformatorzy diecezjalni lub parafialni nie zawsze porozumiewają się ze sobą. Już nic nie jest mniej podobne do jakiejś Mszy niż inna Msza. Nie mówiąc już o Mszach „jeee, jeeee” z akompaniamentem gitar i upiększanych przez młode długowłose diakonissy, których zadaniem jest czytanie Ewangelii - trzeba przyznać, że dwie publiczne Msze są dziś rzadko odprawiane w sposób identyczny. Jedyna troska wspólna wszystkim tym osobliwym reformom to: zająć w jakiś sposób publiczność, podczas gdy ksiądz odprawia sobie Mszę bez wielkiego związku z tym, co mówią lub śpiewają wierni. Niektóre z pięknych części liturgii popadają w ten sposób powoli w zapomnienie. Deus qui humanae substantiae dignitatem mirabiliter condidisti et mirabilius reformasti… - któż jeszcze zna tę wzniosłą modlitwę? Jest prawdą, że kościoły robią się puste, a liczba księży spada w niepokojącym tempie, ale to, co się dzieje, nie ma nic do rzeczy z zatrzymaniem tej tendencji. Być może to nie są konieczne reformy, do których wezwał nas Sobór. Najbardziej niepokoi co innego. Ksiądz, który dla ułatwienia prostej publiczności dostępu do swej religii redukuje ją do najprostszych pojęć nauczania i praktyki, wie bardzo dobrze, że każdy jego gest, każde słowo przekracza nieskończenie to, co wierni z nich zrozumieją, ale nie wydaje się, by o to dokładnie chodziło. Życie i praktyka religijna to nie sprawa wiedzy, lecz wiary i pobożności. Liturgia i katechizm mają za cel zapewnienie kontaktu między wierzącym i rzeczywistością duchową, która jest przedmiotem jego religii. Skład apostolski mówi, w co wierzy chrześcijanin w odniesieniu do Boga, decyzje soborowe i autoryzowane komentarze teologiczne jedynie definiują i precyzują sens tych artykułów wiary. Jako przemyślany wyraz wiary Kościoła, wspomniane formuły są sakralne, a prawdy, które one wyrażają, są niezmienne tak jak sam Bóg. Wszystkie one sprawiają trudność, wszystkie zderzają się z prostym rozumem, wszystkie wymagają od natury wysiłku podległości lub nawet ofiary, lecz św. Paweł powiedział o tym raz na zawsze wspominając o głupstwie i zgorszeniu wobec tajemnicy krzyża. Jeśli zostawi się rozum i myśl wierzącego ich naturalnej skłonności, zgodnie ze swym spontanicznym ruchem będą wszystko sprowadzały do pojęć, których nie można podejrzewać o zgorszenie czy głupstwo. Pozostawiona naturalnym preferencjom swego autora, każda reforma tego rodzaju będzie więc naturalnie zmierzała do „naturalizowania” wiary i jej przedmiotu; to dlatego dogmaty chrześcijańskie wracają dziś do nas jako zdemityzowane lub nawet, jak się mówi, zdemistyfikowane. Religia znaturalizowana byłaby bowiem pozbawiona innych tajemnic poza tajemnicami natury; uważa się, że one wystarczą do tego, by utrzymać we czci rozum, bez potrzeby dodawania jeszcze czegoś. Ale tajemnice wiary różnią się od tajemnic natury w tym, że mają za przedmiot Boga, a więc naturalizowanie ich przedmiotu oznacza ich likwidację. Niektórzy nasi teologowie zostawiają nas w niepewności w tym centralnym punkcie, gdyż wówczas pojawia się, daleko poza materialnymi szczegółami obrzędu, problem rzeczywistości, którą obrzęd oznacza, problem res, a nie signum. Wierny musi się zatem zmierzyć z prawdziwym kłopotem, jeśli nie wie już, w co ma wierzyć, a po rozmowie z teologami zaczyna wątpić, czy oni sami to wiedzą. Tam, gdzie ginie jedność wiary, tam kończy się także świat chrześcijański.
Les tribulations de Sophie, Paryż 1967, rozdział Divagations parmi les ruines, [ss. 139-144]
Tłum. Paweł Milcarek "Christianitas" nr 13/14