Dziś mam trzydzieści sześć lat. Dziewiętnaście lat temu, jako uczeń trzeciej klasy liceum rozpocząłem uprawianie sztuk walki. Zacząłem od karate, ale moją prawdziwą fascynacją już wcześniej było aikido. Wkrótce też zacząłem je uprawiać.
Aikido okazało się miłością mojego życia. Szybko robiłem postępy. Po dwóch latach zostałem instruktorem, co się rzadko zdarza, bo to bardzo trudna dyscyplina. Wkrótce zostałem zaliczony do tzw. uchi – deshi, czyli bezpośrednich uczniów mistrza. Trenowałem przez sześć dni w tygodniu, po trzy – cztery godziny dziennie. O 5:30 pierwszy trening z mistrzem, od 18 do 20 trening z moimi uczniami i późnym wieczorem ostatni trening dla grupy zaawansowanej w mojej sekcji. Kierunek studiów (archeologia) wybrałem taki a nie inny, bo w informatorze o studiach uniwersyteckich był to pierwszy alfabetycznie kierunek o tak małej ilości zajęć w tygodniu. Wówczas miałem opracowany cały scenariusz życia rozpisany na kolejne lata. Za dwa – trzy lata pierwszy dan, po trzech następnych drugi, a wtedy moja pierwsza, własna szkoła aikido, za kilka lat następna. I tak dalej. Brałem udział w sesjach treningowych z mistrzami japońskimi w kilku krajach europejskich, bo oni w końcu byli dla mnie największymi autorytetami.
Pewnego dnia do mojej sekcji przyszedł list od człowieka, który w Polsce dwadzieścia lat temu zainicjował tę dyscyplinę. Zrezygnował z aikido ze względu na silny kryzys związany z niemożnością pogodzenia wiary w Jezusa z ideologią wschodnich sztuk walki. Ten list był bardzo intymnym świadectwem i wywarł na mnie silne wrażenie. Pozostało także pytanie o podstawę jego decyzji. Wydawało mi się, że jedno z drugim nie ma związku.
Moim kolegą, także instruktorem z długim stażem, był chłopak, który uczestniczył w spotkaniach modlitewnych Odnowy Charyzmatycznej. Nagle przestał przychodzić na treningi. Po dłuższym czasie spotkałem go przypadkiem na ulicy i zapytałem o powód jego nieobecności. Odpowiedział mi, że na treningach przed i po medytacji kłania się wizerunkowi nieżyjącego już mistrza Ueshiby, założyciela aikido. W kościele robi to samo przed tabernakulum. Ten sam czyn, ale jego podmiot jest inny. W końcu musiał zdecydować, co wybrać i wybrał Jezusa. To również zlekceważyłem, widząc w tym zbyt głęboką interpretację. Wątpliwości wynikłe z tych zdarzeń narastały we mnie, zwłaszcza, że nagle zacząłem dostrzegać różnego rodzaju patologie wynikłe z uprawiania aikido u moich uczniów: nadpobudliwość, agresję, jakąś pogardę dla innych; to wszystko u ludzi zajmujących się sztuką walki tak finezyjną i, co najważniejsze, uważaną za najbardziej defensywną i łagodną wśród wschodnich sztuk walki. Kiedyś czytałem przypadkiem Pismo Święte i natrafiłem na fragment mówiący, że nie wolno kłaniać się obcym bogom. Ten jeden wers wrył mi się w umysł jak drzazga. Byłem jednak tak zaangażowany, że nie mogłem po prostu zrezygnować, zrezygnować z całego życia, które zbudowałem na aikido. Ale wątpliwości były i nie dawały mi spokoju, zwłaszcza cała „liturgia” związana z treningiem – ukłony, medytacja, adoracja mistrzów i białej broni (trenowałem także sztukę miecza – iaido). Pewnego dnia, zapewne nie do końca świadomie, powiedziałem Bogu, że jeżeli w tym, co robię jest coś złego, to niech się o tym przekonam. Ale niech się przekonam tak do końca, żeby nigdy w życiu później nie mieć wątpliwości, czy moja decyzja rezygnacji była słuszna w końcu miałbym zacząć życie od początku. Wkrótce miałem pożałować tej prośby.
Treningi zaczynały się i kończyły medytacją, w której chodzi o uzyskanie kontroli nad ki. Ki to bezosobowa energia Uniwersum, dająca początek i koniec wszystkim zjawiskom i istotom żywym w kosmosie. W każdej sztuce walki ćwiczenia fizyczne to tylko środek do uchwycenia kontaktu z tą mocą na etapie początkowym i później manipulowania nią. W trakcie codziennych medytacji doświadczyłem po dwóch latach czegoś na kształt stanu niebytu. To, o czym piszę może brzmieć niewiarygodnie. Przypuszczam, że gdybym to ja słuchał takiej opowieści, sam jej nie przeżywszy, to bym prawdopodobnie w nią nie uwierzył.
W przestrzeni duchowej, którą osiągałem, spotkałem istoty duchowe pełne, a raczej coś, co określiłbym jako osobową obecność kogoś, nie doświadczalną inaczej niż przez duchowy kontakt transcendentalny. To zjawisko, fascynujące jak nic innego na świecie, powtarzało się za każdym razem w trakcie medytacji. Jednocześnie wraz z tą osobową obecnością we mnie, uruchomiły się jakby dary paranormalne. Doświadczyłem czegoś na kształt telepatii, tzn. obudziła się we mnie ogromna wrażliwość na ludzkie intencje i zamiary. Stając przed kimś na macie po prostu wiedziałem, co ten człowiek za chwilę zrobi. Ponadto zacząłem odczuwać kumulacje i przepływ tej energii, o której wcześniej pisałem. Jednocześnie objawiać się we mnie zaczęły różne choroby o nieznanym źródle. Upływ tej energii w trakcie ćwiczeń powodował moje całkowite wycieńczenie. W rezultacie, mając 2 m wzrostu, ważyłem po roku około 60 kilogramów. To niewiarygodne, ale w takim stanie dysponowałem ogromną siłą psychiczną. Ludzie bali się mnie i nikt nie mógł ze mną wytrzymać sam na sam w jednym pomieszczeniu. Czułem się bogiem, taka władza nad każdym człowiekiem! Wkrótce jednak okazało się, że to nie ja decyduję o sobie. Będąc kiedyś sam w domu, znalazłem stary różaniec i wziąłem go do ręki, bo leżał gdzieś w kącie. W tym momencie usłyszałem potok obscenicznych bluźnierstw. To, co przedtem było efektem medytacji, co uznawałem za stan przejścia w wyższy obszar duchowy, teraz uruchomiło się bez mojego wpływu. Doznałem potwornego uczucia paniki i wybiegłem z domu. Od tej pory stale towarzyszyła mi obecność kogoś złego. Zacząłem czuć potworny, irracjonalny strach. Bałem się cały czas, choć nie było wcale żadnego zdarzenia, które by mogło wywołać ten strach. Tak jakby lęk stał się częścią mojej natury czy cechą charakteru. Jednocześnie stale przeżywałem halucynacje słuchowe. Słyszałem ciągle wulgarne bluźnierstwa, jakby wielu głosów, zwłaszcza pod adresem Matki Bożej. Stale prześladowały mnie obsesyjne myśli samobójcze. W moim domu było duże lustro na środku mieszkania, zacząłem nagle bez przyczyny bać się go, mając pewność, że zobaczę w nim coś potwornego.
Te doświadczenia nie zmieniły mojego życia, nie zrezygnowałem z aikido. Dalej byłem instruktorem. Po roku takiego życia, jako człowiek praktycznie nie wierzący, zacząłem pomału domyślać się, że moje cierpienia wynikają z jakichś okultystycznych praktyk, zakamuflowanych w sztukach walki i działania demonów. Następnego roku stało się tak, że przyjechał z Anglii pewien mistrz. Postanowiłem, że będę przez te kilka dni uczestniczył w treningach z nim, po czym zrezygnuję. Moje zniewolenie osiągnęło bowiem etap, na którym zacząłem mieć koszmarne halucynacje wzrokowe. Dopiero to właśnie ostatecznie mnie złamało. Kiedy skończył się ostatni trening, w sobotę, wróciłem do domu i poszedłem spać ze świadomością, że to był mój ostatni trening w życiu. W nocy dostałem czegoś podobnego do ataku malarii. Poczułem tak silny ból w całym ciele, że zacząłem skamleć do Jezusa o ratunek. Ten stan wytonował się nad ranem.
Pamiętałem, że kiedy dwanaście lat wcześniej zmarł mój dziadek, poszedłem do spowiedzi i pamiętałem ogromne ukojenie, które wówczas przeżyłem. Pojawiła się we mnie desperacka myśl, że to mnie teraz uratuje. Wieczorem była Msza dla studentów i poszedłem wcześniej, wiedząc, że przed Mszą ktoś zawsze siedzi w konfesjonale. Wszedłszy do kościoła, zobaczyłem księdza, który uczył religii w moim liceum. Nienawidziłem tego człowieka. Od dawna mnie namawiał, żebym zrezygnował z aikido, co wzbudziło we mnie dużą niechęć do niego i agresję. Byłem jednak w takim stanie, że było mi już wszystko jedno. Wyspowiadałem się, ale efekt nie był taki, jakiego oczekiwałem. W trakcie wysłuchiwania pouczenia zacząłem odczuwać tak silne cierpienie jak poprzedniej nocy. W myślach wyłem, żeby to się wreszcie skończyło. Po spowiedzi ten stan sprawił, że uciekłem z kościoła i pobiegłem do mojego mistrza. Powiedziałem mu, że rezygnuję, bo nie mogę dać sobie rady ze sobą. Nie wyjaśniłem mu, z jakiego powodu. Ten człowiek był moim dobrym kolegą, nie miał świadomości, że z aikido wiąże się cokolwiek złego. Uszanował moją decyzję. Sam zresztą widział, że od dawna jest coś ze mną nie tak. Wracałem całkowicie zmiażdżony. Jakaś myśl kazała mi wrócić pod kościół. W nocy uklęknąłem i pomyślałem, a raczej samo mi się jakoś pomyślało: „Weź moje życie, sam nie dam rady. Rób ze mną, co chcesz”. Z tą myślą wróciłem do domu.
Od tej pory zaczął się prawdziwy czyściec. Ledwo zaliczyłem rok na uczelni. Straciłem wszystkich przyjaciół. Okazało się, że na moim roku znam tylko jedną osobę. Odeszła ode mnie dziewczyna. W sumie lepiej, bo tylko ją krzywdziłem. Niech mi Bóg wybaczy. Wkrótce przeżyłem jeszcze inne cierpienie ciągnące się za mną do dziś. Związałem się z inną kobietą, która mnie nie kochała i po dwóch miesiącach porzuciła.
Zacząłem chodzić na spotkania modlitewne Odnowy w Duchu Świętym, do czego namówiła mnie siostra i wspomniany wyżej ksiądz. Za radą księdza-egzorcysty odbyłem spowiedź generalną, co dało ten skutek, że wszystkie manifestacje zła, które przeżywałem, straciły na sile.
Wkrótce wziąłem udział w rekolekcjach, gdzie na końcu modlono się o to, by Duch Święty dotknął uczestników. W trakcie tej modlitwy czułem się źle. Chciało mi się wymiotować i najchętniej bym wyszedł. Wracałem do domu całkowicie rozczarowany. Miałem wielkie pretensje do Boga, że w niczym mi nie pomógł.
Na drugi dzień mieliśmy się spotkać raz jeszcze i pożegnać. Z mojego domu szło się około pół godziny do kościoła, w którym były rekolekcje, cały czas przez park. Postanowiłem zatem przejść się pieszo, bo była bardzo ładna pogoda. Szedłem bezmyślnie pogrążony w rozpatrywaniu własnego poczucia zawodu. W połowie drogi nagle zdałem sobie sprawę, że ja nic nie słyszę. Pierwszy raz od dwóch lat nie miałem żadnych halucynacji, tak słuchowych jak i wizualnych. Dotarło do mnie, że to była pierwsza noc od dwóch lat, którą normalnie przespałem. Czy ktoś może zrozumieć, co ja wtedy przeżyłem?
Ale, paradoksalnie, wcale nie było potem łatwiej. To był najtrudniejszy dla mnie czas, trudniejszy niż jakikolwiek inny. Nigdy nie było mi tak ciężko. Zapewne powodem była ruina emocjonalna czy też psychiczna po tych wydarzeniach. Pamiętam, że wszystko mnie wtedy raniło, nawet najmniejsze niepowodzenie czy też zachowania innych, które dziś po prostu ignoruję.
Miesiąc później pojechaliśmy całą wspólnotą na czuwanie Odnowy do Częstochowy. Prowadził je o. Verlinde. W pewnej chwili powiedział, że w drodze do domu anioł stróż każdemu powie, komu ma opowiedzieć o Jezusie. Po wszystkim wsiedliśmy do autokaru, a ja usłyszałem gdzieś w środku nazwisko mojego wykładowcy. To znaczy pojawiła się nagle jakaś ogromna pewność, że to ta właśnie osoba. Zdjął mnie lodowaty strach. Ten człowiek był dla mnie instytucją na uczelni, a nie osobą. Jak ja miałem w ogóle zacząć tę rozmowę? Zajęcia z nim miałem za dwa dni. Robiłem wszystko, żeby go tego dnia nie spotkać, ale obraz tego człowieka po prostu mnie wszędzie prześladował. W końcu poszedłem do jego gabinetu i poprosiłem o dziesięć minut rozmowy. Powiedziałem, że chciałbym mu o czymś opowiedzieć, ale na początek chciałbym, żeby miał świadomość, że czuję strach przed tą rozmową i najchętniej bym w ogóle jej nie zaczynał. Opowiedziałem mu wszystko to, co opisałem powyżej. On słuchał w milczeniu. Potem podszedł i uściskał mnie. Usłyszałem, że to było dla tego człowieka bardzo wzruszające, bo nikt z nim nie rozmawiał przez całe życie o wierze w tak intymny sposób. Okazało się więc, że to Bóg zadziałał.
Jestem pewien, że jest we mnie bardzo dużo okaleczeń wewnętrznych, stale tego doświadczam. Żyję wciąż ze świadomością ciężaru moich doznań. Czasem czuję się tak bardzo stary i zniszczony. Nigdy nie skorzystałem z pomocy psychologa, choć wiele osób, w tym spowiednicy, mi to radziło. Czasem rodzi się we mnie pokusa, aby te doświadczenia przekreślić, przekreślić wynikającą z nich pewność istnienia szatana i Boga, tak realną jak istnienie każdego z nas. Pewność każdej sekundy, że Bóg po prostu jest obecny w rzeczywistości. Pojawia się we mnie tęsknota, żeby żyć jak miliony innych, normalnych ludzi. Ale tak nie będzie, bo ta pewność jest we mnie jak rozogniona rana. Tak bolesna zwłaszcza w tym, co trudne, a zarazem tak słodka i kojąca. Ktoś, kto doświadczył miłości Boga po prostu nie może zignorować cierpienia drugiego człowieka. Wspomnienie ogromu miłości Jezusa sprawia, że cierpienie drugich staje się ciężarem nie do uniesienia. Jednocześnie człowiek dotyka tego, jak bezgranicznie kochać można, a jak kochać nigdy nie będzie w stanie.
B. ?
Świadectwo ukazało się w magazynie "Miłucie Się" nr. 5/2003 r.
Źródło informacji: FRONDA.pl
0 komentarze:
Prześlij komentarz