Nolumus hunc regnare super nos. – Nie chcemy, aby ten królował nad nami (Łk. XIX, 14).
Od dwóch tysięcy lat i aż do końca świata około obu tych zdań, jak gdyby wokół dwóch osi, wiruje i będzie wirować historia ludzkości. One decydują o tym: na prawo czy na lewo potoczą się dzieje rozwoju społeczeństw, od nich wreszcie zawisło tychże społeczeństw szczęście lub nieszczęście. Jakkolwiek bowiem rewolucja przeciwko Chrystusowi jest w pierwszym rzędzie wewnętrznym wrzeniem, buntem grzesznego serca przeciwko suwerennemu prawu Chrystusa, to przecież ten rokosz nie zdoła srożyć się długo w zakamarkach ludzkiego serca, lecz, wzmagając się coraz bardziej w jego głębinach, wybucha w końcu, jak wulkan, na zewnątrz, by w ogniu, łzach i krwi pogrążyć także życie publiczne. A więc łupem tej rebelii staje się nie tylko kultura, wiedza, sztuka, stosunki ekonomiczne lub społeczne, lecz i ten najwyższy przejaw życia publicznego, któremu na imię: państwo.
Toteż bunt przeciwko Chrystusowi albo wręcz odmawia, albo stopniowo i częściowo stara się uszczknąć z życia publicznego to uroczyście ogłoszone suwerenne prawo królewskie, które Chrystus obwieścił słowy: "Dana mi jest wszelka władza na ziemi i na niebie".
A przecież Chrystus już w zamierzchłej dali czasów był uznany za przyszłego Króla. Sięgnijmy tylko pamięcią do dni proroków Izraela, a zobaczymy w ich wieszczych wizjach szerzącą się, jak płomień, wiarę w tę prawdę, na której ognistą pieczęć swej zgody położyć miał później Nowy Testament i pamięci mnogich pokoleń przekazać raz ostatni natchnionymi usty proroka z Patmos, wieszczącymi mocno a dosadnie, że Chrystus jest "Panem nad pany i Królem nad królami".
Ale duch wybujałego indywidualizmu już od zarania XV wieku coraz gęstszym mrokiem zasnuwał tę prawdę, że Chrystus jest Królem najwyższym, biorącym w swoje władanie nie tylko każdą poszczególną jednostkę i wewnętrzny, niewidzialny świat sumień ludzkich, ale zarazem, że jest również Królem, rozciągającym swe panowanie nad moralnym i prawnym życiem człowieka we wszystkich jego zewnętrznych przejawach i stosunkach. A więc, że jest Królem – Prawodawcą rodzin, państw i narodów, słowem Królem całej ludzkiej społeczności.
Jeszcze lękano się wprawdzie wyłamać jawnie spod berła Chrystusa, lecz niedługo już przyszło czekać na to, jak za stopniowym przyćmiewaniem tej prawdy, że Chrystus jest Królem Najwyższym, nastąpiło otwarte jej zaprzeczenie. W jego zaś tropy wnet pośpieszyło coraz uporczywsze głoszenie tego fatalnego hasła, coraz zawziętsze wcielanie w zasadę czynną i słowną tego nieszczęsnego frazesu, że religia – to rzecz prywatna, innymi słowy, że Chrystus nie ma głosu w życiu publicznym, a to zarówno w urabianiu opinii i moralności publicznej, jak w ustawodawstwie, w sprawowaniu najwyższej władzy państwowej i we wzajemnych między narodami stosunkach.
Ilekroć tedy taki moment dziejowy nadejdzie, w którym jasny blask prawdy objawionej zaczyna jakby przygasać i ciemnieć pod wichrowym pędem nowych, przeobrażających ludzkość idej, ilekroć zatem taka doba historyczna zawita, w której błędny światopogląd coraz chciwiej wysuwa swe zachłanne macki, by zdobyć rząd dusz tak poszczególnych osób, jak całych warstw społecznych, wówczas obowiązkiem Kościoła, jako twierdzy i filara prawdy, jest zwrócić uwagę ludzkości ku owym niezmiennym, niepożytym prawdom, które Pan Bóg objawił, a Kościół, jako skarb drogocenny, przechował.
Stało się to właśnie w pamiętnym dniu sylwestrowym 1925 roku, gdy Namiestnik Chrystusowy, po dziękczynnym zakończeniu miłościwego lata, wplótł do barwnego wieńca urzędowych świąt całego Kościoła nową uroczystość: Chrystusa jako Króla społeczeństw. Ogłoszenie zaś tego święta było właściwie ostatnim ogniwem, spajającym w organiczną całość długi łańcuch enuncjacyj papieskich, wydanych w pierwszym ćwierćwieczu bieżącego stulecia.
Badając myśl przewodnią tego w ostatnich swych przyczynach niezmiernej doniosłości i wagi papieskiego rozporządzenia, przychodzimy do wniosku, że, chcąc ogarnąć jego rdzenną treść i wydobyć zeń na jaw pewien sens ogólny, musimy się przenieść w dziedzinę historycznego rozwoju społeczeństw.
Kto zna dokładniej kierownicze czynniki twórczego rozwoju państwa i historii cywilizacji chrześcijańskiego średniowiecza, ten snadnie dojrzy, iż był czas, gdy życie publiczne usiłowano – przynajmniej w przybliżeniu – urządzić podług nauki Kościoła. Założony przez Chrystusa Kościół, rozlewając się szeroką falą po całej Europie i wywierając swój wpływ wychowawczy na ówczesne jej ludy, stopniowo nadawał coraz większe znaczenie tej prawdzie, że Chrystus na mocy suwerennego, królewskiego swego prawa, włada wszystkimi państwami. Pierwszą, wielką koncepcją urządzenia państwa według myśli Bożej była monarchia frankońska Karola Wielkiego, której oddanie pod berło Chrystusa odbyło się w uroczystość Bożego Narodzenia 800 roku, gdy Leon III w bazylice świętego Piotra namaścił Karola Wielkiego na chrześcijańskiego, rzymskiego cesarza. Z tą chwilą w dziejach ludzkości począł się nowy okres kulturalny: epoka chrześcijańsko-germańskiej kultury, w której, jak powiedział Leon XIII, mądrość ewangeliczna rządziła państwami. Najbardziej chyba znamiennym tego przykładem może być panowanie świętego Ludwika, który talentem nie dorównuje wprawdzie innym genialnym, samolubnym zdobywcom, ale był kochającym ojcem swych poddanych i na kształt dobroczyńcy społeczeństwa urzeczywistnił cel państwa: dobrobyt i wewnętrzny porządek społeczny. Toteż słusznie pisze o nim Wallon, że Francja stanęła wtedy na takiej wyżynie społecznego rozwoju, jaki rzadko kiedy osiągnęła i, mimo szczególnych nieszczęść, w polityce zewnętrznej i wewnętrznej takiego szczęścia i poważania doznawała, jak może nigdy ani przedtem, ani potem.
Uniwersytet paryski właśnie za jego panowania wysunął się na czoło całego, współczesnego świata naukowego; wraz ze swym spowiednikiem rzucił podwaliny Sorbony; architektura za jego czasów osiągnęła punkt szczytowy swego rozkwitu; instytucja rycerska za jego panowania wzniosła się ostatecznie do niedosiężnych już potem wyżyn; bez światoburczych planów zapewnił bezpieczeństwo krajowi. Podobnym był inny święty koronowany, święty Henryk cesarz, którego rządy były dla jego poddanych źródłem prawdziwego szczęścia, albo odnoszący świetne nad Maurami zwycięstwo święty Ferdynand, który był równie wielkim prawodawcą, jak dbałym o rozwój kraju opiekunem.
Ale w tych średnich wiekach ogólnie też panowało przekonanie, że szczęście w życiu publicznym osiąga się tylko przez wytrwałe posłuszeństwo ustawom Chrystusowym. Póki władcy uważali sobie za zaszczyt patrzeć na siebie, według słów św. Bernarda (Ep. 92), jako na lenników Bożych, póty znaczenie głowy państwa jaśniało blaskiem religijnej świętości, a posłuch dla jego rozkazów uważano za służbę samemu Bogu. Toteż średniowieczny poeta mógł śpiewać panującemu: "Cierniową koronę nosił cierpiący za nas Jezus... tronem był Mu krzyż... Cesarzu, schyl czoło przed Nim, który tak ciebie wywyższył. Chrześcijańską nosisz koronę, lecz w dobrobycie nie zapominaj nigdy o Najwyższym Panu, Bogu twoim" (Hagen, Minnesinger II, k. 229).
Wtedy również na wzrost władzy papieskiej spoglądano jako na wynik społecznej władzy Chrystusa, gdy idea chrześcijańskiego, rzymskiego cesarstwa wykluła się z tego katolickiego zapatrywania, żeby obok papieża, jako przedstawiciela władzy duchowej, i z nim w wewnętrznej harmonii cesarz kierował ziemskim dobrobytem ludzkiej społeczności i wzajemnym sojuszem związanych ludów – obaj w zależności od wspólnego źródła – autorytetu: zwierzchności prawnej Chrystusa. Nie chciano przez to w erze chrześcijańskiej stwarzać teokratycznej formy państwa, jaką miało w Starym Testamencie królestwo ludu wybranego; ani nie żywiono pragnienia, by świecką władzę podporządkować zupełnie papiestwu, lub też ją bezpośrednio i wprost wywodzić od Chrystusa w tym znaczeniu, jak i papiestwo; chciano po prostu wprowadzić w życie narodów to słuszne i na prawdzie wsparte przekonanie, że Chrystus jest Królem Najwyższym; że Jego prawo musi przeniknąć wszelkie przejawy życia ziemskiego, więc nie tylko życie religijne, lecz i świecką kulturę, zatem ustrój państwowy i prawny, ustawodawstwo i wymiar sprawiedliwości.
Znamy błędy średniowiecza; wiemy, że często ze wzniosłością teorii nie szła w parze praktyka; lecz niechby nowoczesna historiografia sprawiedliwszym i przedmiotowszym sądem darzyła wielkie dzieła tych znakomitych władców, niechby spostrzegła też jasne strony średniowiecza i nie podług kryterium nowoczesnej doktryny państwowej, według powodzeń nie uznającej moralności dyplomacji, czy też według prawa pięści dzieliła palmę historii.
Z poglądami chrześcijańskiego średniowiecza począł zrywać renesans. Nawrotem do prawa rzymskiego i staropogańskiej kultury zaraził przedstawicieli władzy absolutystyczną, niezależną od religii i moralności ideą państwową, ganioną już także przez Arystotelesa i Cycerona. Entuzjazm zaś humanistów dla literatury pogańskiej podciął do reszty te korzenie kulturalne, które już tak głęboko tkwiły w glebie Chrystusowej. Wszakże Hugo Grotius i Machiavelli pływali po tych samych wodach, na których Bluntschli i Hegel rozwinęli żagle wszechpotęgi państwa. Bo na czymże polegał błąd renesansu? Oto na tym, że z literatury klasycznej i prawa rzymskiego powinien był przejąć renesans tylko korzyści formalne, tj. piękno pierwszej i precyzję drugiego, lecz treść tych dwóch dziedzin trzeba było poprawić, a błędne naleciałości zgoła z nich wyrugować! Tymczasem co zrobił renesans? Oto do tego stopnia wywyższył człowieka, że prawie w cień usunął Chrystusa, Boga-Człowieka, przez którego właśnie stał się człowiek "boskim". Wiary w Chrystusa z serc ludzkich wprawdzie jeszcze nie wyrwał, ale za to przeciął już praktyczne węzły z Chrystusem człowieka łączące.
A tymczasem na to zupełne z Chrystusem zerwanie w świecie się zanosiło. Co gorsza, że ta choroba, którą niósł z sobą renesans, poczęła się rozchodzić od czoła ludzkości, od narodów, które kroczyły na czele kultury, od narodów, które wzrosły na gruncie chrześcijańskiej cywilizacji i właśnie w chwili, gdy się nasyciły i wybujały, opuściły źródło, z którego dotychczas tak obficie czerpały.
I przyszedł czas, że te fatalne skutki, którym już od swego zarania torował drogę renesans, stały się rzeczywistością w tym ogromnym przełomie religijnym, któremu na imię: reformacja. Boć przecie ona, a zwłaszcza subiektywizm Lutra, robiący człowieka autonomiczną normą religijnych dociekań, dalej teoria, "sola fides", wyzuwająca wiarę z czynnej miłości, – wszystko to przyłożyło ostrze do korzeni chrześcijańskiego, społecznego ładu, a na koniec, dozwalając władcom nie krępować się praktycznie żadnymi więzami, reformacja wznieciła zarzewie politycznych i społecznych przewrotów, z których po dzień dzisiejszy nie może świat się wyleczyć. Wewnętrzne pokrewieństwo między reformacją a rewolucją już dzisiaj historycy i socjolodzy protestanccy najwyraźniej uznają i z trwogą je wyznają.
Proces życiowych przemian, zapoczątkowany przez renesans, a pogłębiony przez reformację, śmiało postępował ciągle naprzód. Rewolucja francuska już okrzyknęła detronizację Boga, a od tej chwili nie tylko prawnicy tworzyli niezależne od Boga i Chrystusa teorie państwowe, lecz i socjalizm powstały w ślad za gospodarczymi przemianami czasów nowożytnych, stanął od razu na gruncie niewiary i przeczenia praw i zasad Chrystusa. Wszakże pełen wabnego pochlebstwa frazes, któremu na imię: "majestat ludu" był niczym innym, jak tylko zasadniczym wszczęciem buntu przeciw Chrystusowi-Królowi, był fałszywym przywłaszczeniem praw należnych władcy przez krnąbrnego poddanego, który wieścił teraz o sobie samym, że "dana mu jest wszelka władza".
Czasy zatem nowożytne: od renesansu aż do dnia dzisiejszego, pod wpływem wybujałych, nowoczesnych idej, nadały zwrot życiu publicznemu: stworzyły bezwyznaniowe w swej istocie państwo, które już nie wykonywało Bożego, co do świata, planu, ani też nie zapewniało swym obywatelom ziemskiego, na moralnych zasadach wspartego dobrobytu, lecz stało się niezależnym od wszelkiej, wyższej władzy, samolubnym Molochem, otwierającym paszczę, wiecznie chciwą żeru. Na takich błędnych podstawach i majaczeniach pragnęły czasy nowożytne zbudować bez Chrystusa przyszły ustrój społeczny.
Pomieszały prawo z przemocą, a oboje wyzuły z więzów moralności. By zaś jej czujny a natrętny stróż nie naprzykrzał im się w przyszłości, coraz się bardziej od Kościoła oddalały.
Ale ten rozłam pomiędzy państwem a Kościołem, rozłam, który jaskrawo wystąpił w jawnym zerwaniu z Chrystusowymi prawami rzymskiego Kościoła i w samym rozdziale Kościoła od państwa, w końcowym wyniku wyzwolił z pęt takie siły, które ruszyły z posad ten kamień węgielny, na którym się wspierał światowy porządek społeczny. Małżeństwo zeświecczało i zostało wyrwane z kręgu praw należnych do ustawodawstwa Chrystusa, przez to zaś rozluźniły się węzły rodzinne i obyczajność zdziczała. Stanowiło to po prostu naturalny skutek protestantyzmu, który, zaprzeczywszy małżeństwu sakramentalnego, przez Chrystusa ustanowionego charakteru i odmówiwszy mu nadto nierozerwalności, zbuntował tym samym przeciw zwierzchności prawnej Chrystusa społeczność najdawniejszą, najsilniejszą, najdoskonalszą i najpiękniejszą ze wszystkich, będącą tym "świętym warsztatem, w którym od góry do dołu cały porządek społeczny wypracowuje się i kształci, utrzymuje i naprawia".
Papieże widzą moralne bankructwo europejskiego życia społecznego i pochylnię rewolucji socjalnej, po której stacza się w przepaść oderwany od Chrystusa świat nowoczesny. Już na dziesiątki lat przed wybuchem wielkiego przesilenia społeczno-gospodarczego, Leon XIII, papież socjalny, przestrzegał świat, że tylko przez uznanie praw i ustaw Chrystusowych zdoła ludzkość przebić te czarne chmury, za którymi niepewna jej przyszłość się kryje. Czyż było to czym innym, jak tylko proroczym ostrzeżeniem, podobnym do tej przestrogi mesjańskiego psalmu, w którym właśnie królestwo Chrystusowe jest tak wzniośle odmalowane: "Stanęli wespół królowie, i książęta zeszli się gromadnie przeciw Panu i przeciw Chrystusowi jego; potargajmy związki ich i zrzućmy z siebie ich jarzmo".
Ale bunt przeciw Chrystusowi-Królowi w ostatecznym wyniku skończy się przegraną wrogów. Pan ich pokruszy (Psalm 2). Nie mówi, że On sam będzie ich karał. Zresztą to nie jest konieczne. Zdruzgoczą ich własne spory, niezgody i waśnie. Finałem bowiem akcji zapoczątkowanej przez renesans i protestantyzm będzie zmurszenie Europy i obrócenie jej się w kupę gruzu.
Bo oto współczesna, niewierząca, kulturalna ludzkość uchyla się spod jarzma Chrystusa, kanonizuje samolubstwo, a w imię postępu ogłasza egoizm. A przecież społeczeństwo, które samolubstwem się karmi, kopie pod sobą własny swój grób. Egoizm bowiem działa, jak dynamit: rozsadza społeczność ludzką i zabija wszelki dobrobyt obywatelski. Rozkłada poszczególnych członków społeczeństwa na okrutnych samolubów, wszczyna zaciekłe walki klasowe, wywołuje masowe rzezie i niszczy wszelką kulturę. Daremnie rewolucja socjalna zarzuca ustrojowi kapitalistycznemu tłumny mord ludzi w wojnie światowej i daremnie znów ustrój kapitalistyczny wskazuje na okrucieństwa bolszewizmu i jeszcze straszliwsze jego rzezie masowe – oboje ożywiał ten sam duch. Społeczeństwo bowiem od Chrystusa oderwane, bez względu na system i ustrój, w jakim się znajdzie, będzie zawsze przepojone do głębi egoizmem.
Były i są jeszcze takie ograniczone umysły, które oskarżają chrześcijaństwo, że ono jest przyczyną upadku, jeśli zaś nie składają odpowiedzialności na karb chrześcijaństwa, to szydzą z jego nieudolności, że ono, jako religia miłości, nie zdołało przeszkodzić okropnościom wojny. Ci krótkowzroczni apostołowie nowej doby nie spostrzegają, że wszystkie swe publiczne, społeczne i międzynarodowe nieszczęścia Europa zawdzięcza właśnie temu, że przez czterysta lat pracowała usilnie w tym kierunku, by zdetronizować Chrystusa na całej linii społecznego życia.
Toteż Chrystus jest dzisiaj Królem-Prześladowanym. Jest Królem-Wygnańcem z parlamentów, z międzynarodowych konferencyj, ze stosunków dyplomatycznych. Nic więc dziwnego, że prowadzona bez Niego polityka światowa i walka o reformy społeczne skończyła się jedna i druga walną, ogólną przegraną. Wszakże to w tym czasie ludzkość stanęła w płomieniach wojny światowej, gdy w roku 1914 już nie było ani jednego państwa na kuli ziemskiej, w którym by podług zasad katolickich, podług ustaw Chrystusa, regulowano życie publiczne. Kapitalizm i imperializm, wodzące na pasku szare masy, zarówno jak i socjalizm, wszystkie te kierunki w wewnętrznej swej istocie wyznawały poganizm i były urągowiskiem nauk Chrystusowych. We wszystkich dziedzinach życia publicznego nie znano świadomie praw Chrystusowych, lub też po prostu przeciw nim powstawano, lub wreszcie Mu ich zaprzeczano. Prasa w 95% była w liberalnych, socjalistycznych, wolnomularskich, materialistycznych rękach żydowskich. Szkolnictwo w większości państw zaledwie tolerowało katolicyzm, albo już nawet zgoła nie tolerowało, a w każdym razie ograniczało wszędzie prawa Kościoła i paraliżowało jego zbawcze wpływy, powierzając katedry liberalnym, niewierzącym nauczycielom i profesorom. W fabrykach, warsztatach, bankach i w ogóle w życiu gospodarczym już dawno nie znano ustawy Chrystusowej: "Oddaj Bogu, co jest Bożego, a człowiekowi, co jest człowieczego". Ogniskami współczesnego, społecznego życia i jego prądów duchowych są stolice. Gdyby zestawić o nich dane statystyczne, wyszłoby na jaw, że wielkie środowiska miejskie, a nie tylko stołeczne, żyły bez Boga. Niedziela dla tłumów ludności oznaczała dzień wolny od pracy, tj. dzień rozrywki. Ale po co wyszczególniamy przyczynki ogromnego przestępstwa, kiedy to da się streścić krótko w jednym zdaniu: Europa zdetronizowała Chrystusa w życiu publicznym. Najjaskrawszym i urzędowym zerwaniem z Chrystusem był rozdział Kościoła od państwa. Ta "defectio gentium" już stała się w wielu wypadkach faktem, albo dąży ku niemu. Tutaj więc bezwarunkowo musiał się spełnić 9 wiersz proroczego psalmu: "Jak naczynie z gliny pokruszysz je".
Po tych ogromnych wstrząsach, jakie przeszedł świat w czasach ostatnich, wytężono wszystkie siły, by drogą najróżniejszych kombinacyj politycznych utrwalić na świecie pokój powszechny z usilnym wyłączeniem Chrystusa-Króla i dopominającej się o Jego prawa dyplomacji watykańskiej. Ale również i ten eksperyment pokojowy skończy się jego twórców przegraną. Dominus irridebit eos. "Pan szydzić z nich będzie" (Ps. 2, 4). I oto już oderwane od Chrystusa narody, rządy i społeczeństwa, przyklaskujące zasadzie "majestatu ludu", po tych rozlicznych międzynarodowych sojuszach i konferencjach pokojowych, boleśnie wykrzykują: Non est pax! Nie masz pokoju! Jak gdyby dosłownie spełniała się przestroga Jeremiasza: "I leczyli ranę córki ludu mego z lekkością, mówiąc: «Pokój, pokój!» a nie było pokoju!" (Jer. 6, 14).
A jak tego pokoju wszyscy potrzebują! Nie tylko jednostka, ale cała społeczność – utyskuje na smutne następstwa szerzącego się zła. Nie tylko jednostka, lecz rodzina – a więc podstawa społeczeństwa potrzebuje ratunku. I ni jedna, ni druga nie znajdzie dla się lekarstwa, jak tylko u swego twórcy i słońca, u swej mocy i życia, u Boga.
Na tym potężnym heliopolskim obelisku, który u zarania dynastii Chrystusowej widział Piotra umierającego na krzyżu za państwo Wielkiego Króla i był świadkiem płonących krwawo żywych pochodni w cyrku Nerona, tam już od wieków spoczywa talizman szczęścia narodów zaklęty w napisie ze złotych liter, że: Christus vincit, Christus regnat, Christus imperat! Tak! tam, w płonącym sercu Romy tkwi punkt Archimedesa pokoju światowego. Ale tylko wtedy, gdy zbuntowane, zrewoltowane, nowoczesne pogaństwo skapituluje przed Chrystusem Królem i zegnie kolana na ten punkt Archimedesa. Pokój: ale tylko Chrystusowy pokój; on zaś nie wykwitnie indziej, jak tylko w Chrystusowym królestwie.
Artykuł z czasopisma: "Przegląd Katolicki". Pismo tygodniowe poświęcone sprawom religijnym, kulturalnym i społecznym. Rok 72 (1934), ss. 655-657. (Redaktor Ks. Dr Józef Zawidzki P. S. M.).
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Za ULTRAMONTES.pl
Toteż bunt przeciwko Chrystusowi albo wręcz odmawia, albo stopniowo i częściowo stara się uszczknąć z życia publicznego to uroczyście ogłoszone suwerenne prawo królewskie, które Chrystus obwieścił słowy: "Dana mi jest wszelka władza na ziemi i na niebie".
A przecież Chrystus już w zamierzchłej dali czasów był uznany za przyszłego Króla. Sięgnijmy tylko pamięcią do dni proroków Izraela, a zobaczymy w ich wieszczych wizjach szerzącą się, jak płomień, wiarę w tę prawdę, na której ognistą pieczęć swej zgody położyć miał później Nowy Testament i pamięci mnogich pokoleń przekazać raz ostatni natchnionymi usty proroka z Patmos, wieszczącymi mocno a dosadnie, że Chrystus jest "Panem nad pany i Królem nad królami".
Ale duch wybujałego indywidualizmu już od zarania XV wieku coraz gęstszym mrokiem zasnuwał tę prawdę, że Chrystus jest Królem najwyższym, biorącym w swoje władanie nie tylko każdą poszczególną jednostkę i wewnętrzny, niewidzialny świat sumień ludzkich, ale zarazem, że jest również Królem, rozciągającym swe panowanie nad moralnym i prawnym życiem człowieka we wszystkich jego zewnętrznych przejawach i stosunkach. A więc, że jest Królem – Prawodawcą rodzin, państw i narodów, słowem Królem całej ludzkiej społeczności.
Jeszcze lękano się wprawdzie wyłamać jawnie spod berła Chrystusa, lecz niedługo już przyszło czekać na to, jak za stopniowym przyćmiewaniem tej prawdy, że Chrystus jest Królem Najwyższym, nastąpiło otwarte jej zaprzeczenie. W jego zaś tropy wnet pośpieszyło coraz uporczywsze głoszenie tego fatalnego hasła, coraz zawziętsze wcielanie w zasadę czynną i słowną tego nieszczęsnego frazesu, że religia – to rzecz prywatna, innymi słowy, że Chrystus nie ma głosu w życiu publicznym, a to zarówno w urabianiu opinii i moralności publicznej, jak w ustawodawstwie, w sprawowaniu najwyższej władzy państwowej i we wzajemnych między narodami stosunkach.
Ilekroć tedy taki moment dziejowy nadejdzie, w którym jasny blask prawdy objawionej zaczyna jakby przygasać i ciemnieć pod wichrowym pędem nowych, przeobrażających ludzkość idej, ilekroć zatem taka doba historyczna zawita, w której błędny światopogląd coraz chciwiej wysuwa swe zachłanne macki, by zdobyć rząd dusz tak poszczególnych osób, jak całych warstw społecznych, wówczas obowiązkiem Kościoła, jako twierdzy i filara prawdy, jest zwrócić uwagę ludzkości ku owym niezmiennym, niepożytym prawdom, które Pan Bóg objawił, a Kościół, jako skarb drogocenny, przechował.
Stało się to właśnie w pamiętnym dniu sylwestrowym 1925 roku, gdy Namiestnik Chrystusowy, po dziękczynnym zakończeniu miłościwego lata, wplótł do barwnego wieńca urzędowych świąt całego Kościoła nową uroczystość: Chrystusa jako Króla społeczeństw. Ogłoszenie zaś tego święta było właściwie ostatnim ogniwem, spajającym w organiczną całość długi łańcuch enuncjacyj papieskich, wydanych w pierwszym ćwierćwieczu bieżącego stulecia.
Badając myśl przewodnią tego w ostatnich swych przyczynach niezmiernej doniosłości i wagi papieskiego rozporządzenia, przychodzimy do wniosku, że, chcąc ogarnąć jego rdzenną treść i wydobyć zeń na jaw pewien sens ogólny, musimy się przenieść w dziedzinę historycznego rozwoju społeczeństw.
Kto zna dokładniej kierownicze czynniki twórczego rozwoju państwa i historii cywilizacji chrześcijańskiego średniowiecza, ten snadnie dojrzy, iż był czas, gdy życie publiczne usiłowano – przynajmniej w przybliżeniu – urządzić podług nauki Kościoła. Założony przez Chrystusa Kościół, rozlewając się szeroką falą po całej Europie i wywierając swój wpływ wychowawczy na ówczesne jej ludy, stopniowo nadawał coraz większe znaczenie tej prawdzie, że Chrystus na mocy suwerennego, królewskiego swego prawa, włada wszystkimi państwami. Pierwszą, wielką koncepcją urządzenia państwa według myśli Bożej była monarchia frankońska Karola Wielkiego, której oddanie pod berło Chrystusa odbyło się w uroczystość Bożego Narodzenia 800 roku, gdy Leon III w bazylice świętego Piotra namaścił Karola Wielkiego na chrześcijańskiego, rzymskiego cesarza. Z tą chwilą w dziejach ludzkości począł się nowy okres kulturalny: epoka chrześcijańsko-germańskiej kultury, w której, jak powiedział Leon XIII, mądrość ewangeliczna rządziła państwami. Najbardziej chyba znamiennym tego przykładem może być panowanie świętego Ludwika, który talentem nie dorównuje wprawdzie innym genialnym, samolubnym zdobywcom, ale był kochającym ojcem swych poddanych i na kształt dobroczyńcy społeczeństwa urzeczywistnił cel państwa: dobrobyt i wewnętrzny porządek społeczny. Toteż słusznie pisze o nim Wallon, że Francja stanęła wtedy na takiej wyżynie społecznego rozwoju, jaki rzadko kiedy osiągnęła i, mimo szczególnych nieszczęść, w polityce zewnętrznej i wewnętrznej takiego szczęścia i poważania doznawała, jak może nigdy ani przedtem, ani potem.
Uniwersytet paryski właśnie za jego panowania wysunął się na czoło całego, współczesnego świata naukowego; wraz ze swym spowiednikiem rzucił podwaliny Sorbony; architektura za jego czasów osiągnęła punkt szczytowy swego rozkwitu; instytucja rycerska za jego panowania wzniosła się ostatecznie do niedosiężnych już potem wyżyn; bez światoburczych planów zapewnił bezpieczeństwo krajowi. Podobnym był inny święty koronowany, święty Henryk cesarz, którego rządy były dla jego poddanych źródłem prawdziwego szczęścia, albo odnoszący świetne nad Maurami zwycięstwo święty Ferdynand, który był równie wielkim prawodawcą, jak dbałym o rozwój kraju opiekunem.
Ale w tych średnich wiekach ogólnie też panowało przekonanie, że szczęście w życiu publicznym osiąga się tylko przez wytrwałe posłuszeństwo ustawom Chrystusowym. Póki władcy uważali sobie za zaszczyt patrzeć na siebie, według słów św. Bernarda (Ep. 92), jako na lenników Bożych, póty znaczenie głowy państwa jaśniało blaskiem religijnej świętości, a posłuch dla jego rozkazów uważano za służbę samemu Bogu. Toteż średniowieczny poeta mógł śpiewać panującemu: "Cierniową koronę nosił cierpiący za nas Jezus... tronem był Mu krzyż... Cesarzu, schyl czoło przed Nim, który tak ciebie wywyższył. Chrześcijańską nosisz koronę, lecz w dobrobycie nie zapominaj nigdy o Najwyższym Panu, Bogu twoim" (Hagen, Minnesinger II, k. 229).
Wtedy również na wzrost władzy papieskiej spoglądano jako na wynik społecznej władzy Chrystusa, gdy idea chrześcijańskiego, rzymskiego cesarstwa wykluła się z tego katolickiego zapatrywania, żeby obok papieża, jako przedstawiciela władzy duchowej, i z nim w wewnętrznej harmonii cesarz kierował ziemskim dobrobytem ludzkiej społeczności i wzajemnym sojuszem związanych ludów – obaj w zależności od wspólnego źródła – autorytetu: zwierzchności prawnej Chrystusa. Nie chciano przez to w erze chrześcijańskiej stwarzać teokratycznej formy państwa, jaką miało w Starym Testamencie królestwo ludu wybranego; ani nie żywiono pragnienia, by świecką władzę podporządkować zupełnie papiestwu, lub też ją bezpośrednio i wprost wywodzić od Chrystusa w tym znaczeniu, jak i papiestwo; chciano po prostu wprowadzić w życie narodów to słuszne i na prawdzie wsparte przekonanie, że Chrystus jest Królem Najwyższym; że Jego prawo musi przeniknąć wszelkie przejawy życia ziemskiego, więc nie tylko życie religijne, lecz i świecką kulturę, zatem ustrój państwowy i prawny, ustawodawstwo i wymiar sprawiedliwości.
Znamy błędy średniowiecza; wiemy, że często ze wzniosłością teorii nie szła w parze praktyka; lecz niechby nowoczesna historiografia sprawiedliwszym i przedmiotowszym sądem darzyła wielkie dzieła tych znakomitych władców, niechby spostrzegła też jasne strony średniowiecza i nie podług kryterium nowoczesnej doktryny państwowej, według powodzeń nie uznającej moralności dyplomacji, czy też według prawa pięści dzieliła palmę historii.
Z poglądami chrześcijańskiego średniowiecza począł zrywać renesans. Nawrotem do prawa rzymskiego i staropogańskiej kultury zaraził przedstawicieli władzy absolutystyczną, niezależną od religii i moralności ideą państwową, ganioną już także przez Arystotelesa i Cycerona. Entuzjazm zaś humanistów dla literatury pogańskiej podciął do reszty te korzenie kulturalne, które już tak głęboko tkwiły w glebie Chrystusowej. Wszakże Hugo Grotius i Machiavelli pływali po tych samych wodach, na których Bluntschli i Hegel rozwinęli żagle wszechpotęgi państwa. Bo na czymże polegał błąd renesansu? Oto na tym, że z literatury klasycznej i prawa rzymskiego powinien był przejąć renesans tylko korzyści formalne, tj. piękno pierwszej i precyzję drugiego, lecz treść tych dwóch dziedzin trzeba było poprawić, a błędne naleciałości zgoła z nich wyrugować! Tymczasem co zrobił renesans? Oto do tego stopnia wywyższył człowieka, że prawie w cień usunął Chrystusa, Boga-Człowieka, przez którego właśnie stał się człowiek "boskim". Wiary w Chrystusa z serc ludzkich wprawdzie jeszcze nie wyrwał, ale za to przeciął już praktyczne węzły z Chrystusem człowieka łączące.
A tymczasem na to zupełne z Chrystusem zerwanie w świecie się zanosiło. Co gorsza, że ta choroba, którą niósł z sobą renesans, poczęła się rozchodzić od czoła ludzkości, od narodów, które kroczyły na czele kultury, od narodów, które wzrosły na gruncie chrześcijańskiej cywilizacji i właśnie w chwili, gdy się nasyciły i wybujały, opuściły źródło, z którego dotychczas tak obficie czerpały.
I przyszedł czas, że te fatalne skutki, którym już od swego zarania torował drogę renesans, stały się rzeczywistością w tym ogromnym przełomie religijnym, któremu na imię: reformacja. Boć przecie ona, a zwłaszcza subiektywizm Lutra, robiący człowieka autonomiczną normą religijnych dociekań, dalej teoria, "sola fides", wyzuwająca wiarę z czynnej miłości, – wszystko to przyłożyło ostrze do korzeni chrześcijańskiego, społecznego ładu, a na koniec, dozwalając władcom nie krępować się praktycznie żadnymi więzami, reformacja wznieciła zarzewie politycznych i społecznych przewrotów, z których po dzień dzisiejszy nie może świat się wyleczyć. Wewnętrzne pokrewieństwo między reformacją a rewolucją już dzisiaj historycy i socjolodzy protestanccy najwyraźniej uznają i z trwogą je wyznają.
Proces życiowych przemian, zapoczątkowany przez renesans, a pogłębiony przez reformację, śmiało postępował ciągle naprzód. Rewolucja francuska już okrzyknęła detronizację Boga, a od tej chwili nie tylko prawnicy tworzyli niezależne od Boga i Chrystusa teorie państwowe, lecz i socjalizm powstały w ślad za gospodarczymi przemianami czasów nowożytnych, stanął od razu na gruncie niewiary i przeczenia praw i zasad Chrystusa. Wszakże pełen wabnego pochlebstwa frazes, któremu na imię: "majestat ludu" był niczym innym, jak tylko zasadniczym wszczęciem buntu przeciw Chrystusowi-Królowi, był fałszywym przywłaszczeniem praw należnych władcy przez krnąbrnego poddanego, który wieścił teraz o sobie samym, że "dana mu jest wszelka władza".
Czasy zatem nowożytne: od renesansu aż do dnia dzisiejszego, pod wpływem wybujałych, nowoczesnych idej, nadały zwrot życiu publicznemu: stworzyły bezwyznaniowe w swej istocie państwo, które już nie wykonywało Bożego, co do świata, planu, ani też nie zapewniało swym obywatelom ziemskiego, na moralnych zasadach wspartego dobrobytu, lecz stało się niezależnym od wszelkiej, wyższej władzy, samolubnym Molochem, otwierającym paszczę, wiecznie chciwą żeru. Na takich błędnych podstawach i majaczeniach pragnęły czasy nowożytne zbudować bez Chrystusa przyszły ustrój społeczny.
Pomieszały prawo z przemocą, a oboje wyzuły z więzów moralności. By zaś jej czujny a natrętny stróż nie naprzykrzał im się w przyszłości, coraz się bardziej od Kościoła oddalały.
Ale ten rozłam pomiędzy państwem a Kościołem, rozłam, który jaskrawo wystąpił w jawnym zerwaniu z Chrystusowymi prawami rzymskiego Kościoła i w samym rozdziale Kościoła od państwa, w końcowym wyniku wyzwolił z pęt takie siły, które ruszyły z posad ten kamień węgielny, na którym się wspierał światowy porządek społeczny. Małżeństwo zeświecczało i zostało wyrwane z kręgu praw należnych do ustawodawstwa Chrystusa, przez to zaś rozluźniły się węzły rodzinne i obyczajność zdziczała. Stanowiło to po prostu naturalny skutek protestantyzmu, który, zaprzeczywszy małżeństwu sakramentalnego, przez Chrystusa ustanowionego charakteru i odmówiwszy mu nadto nierozerwalności, zbuntował tym samym przeciw zwierzchności prawnej Chrystusa społeczność najdawniejszą, najsilniejszą, najdoskonalszą i najpiękniejszą ze wszystkich, będącą tym "świętym warsztatem, w którym od góry do dołu cały porządek społeczny wypracowuje się i kształci, utrzymuje i naprawia".
Papieże widzą moralne bankructwo europejskiego życia społecznego i pochylnię rewolucji socjalnej, po której stacza się w przepaść oderwany od Chrystusa świat nowoczesny. Już na dziesiątki lat przed wybuchem wielkiego przesilenia społeczno-gospodarczego, Leon XIII, papież socjalny, przestrzegał świat, że tylko przez uznanie praw i ustaw Chrystusowych zdoła ludzkość przebić te czarne chmury, za którymi niepewna jej przyszłość się kryje. Czyż było to czym innym, jak tylko proroczym ostrzeżeniem, podobnym do tej przestrogi mesjańskiego psalmu, w którym właśnie królestwo Chrystusowe jest tak wzniośle odmalowane: "Stanęli wespół królowie, i książęta zeszli się gromadnie przeciw Panu i przeciw Chrystusowi jego; potargajmy związki ich i zrzućmy z siebie ich jarzmo".
Ale bunt przeciw Chrystusowi-Królowi w ostatecznym wyniku skończy się przegraną wrogów. Pan ich pokruszy (Psalm 2). Nie mówi, że On sam będzie ich karał. Zresztą to nie jest konieczne. Zdruzgoczą ich własne spory, niezgody i waśnie. Finałem bowiem akcji zapoczątkowanej przez renesans i protestantyzm będzie zmurszenie Europy i obrócenie jej się w kupę gruzu.
Bo oto współczesna, niewierząca, kulturalna ludzkość uchyla się spod jarzma Chrystusa, kanonizuje samolubstwo, a w imię postępu ogłasza egoizm. A przecież społeczeństwo, które samolubstwem się karmi, kopie pod sobą własny swój grób. Egoizm bowiem działa, jak dynamit: rozsadza społeczność ludzką i zabija wszelki dobrobyt obywatelski. Rozkłada poszczególnych członków społeczeństwa na okrutnych samolubów, wszczyna zaciekłe walki klasowe, wywołuje masowe rzezie i niszczy wszelką kulturę. Daremnie rewolucja socjalna zarzuca ustrojowi kapitalistycznemu tłumny mord ludzi w wojnie światowej i daremnie znów ustrój kapitalistyczny wskazuje na okrucieństwa bolszewizmu i jeszcze straszliwsze jego rzezie masowe – oboje ożywiał ten sam duch. Społeczeństwo bowiem od Chrystusa oderwane, bez względu na system i ustrój, w jakim się znajdzie, będzie zawsze przepojone do głębi egoizmem.
Były i są jeszcze takie ograniczone umysły, które oskarżają chrześcijaństwo, że ono jest przyczyną upadku, jeśli zaś nie składają odpowiedzialności na karb chrześcijaństwa, to szydzą z jego nieudolności, że ono, jako religia miłości, nie zdołało przeszkodzić okropnościom wojny. Ci krótkowzroczni apostołowie nowej doby nie spostrzegają, że wszystkie swe publiczne, społeczne i międzynarodowe nieszczęścia Europa zawdzięcza właśnie temu, że przez czterysta lat pracowała usilnie w tym kierunku, by zdetronizować Chrystusa na całej linii społecznego życia.
Toteż Chrystus jest dzisiaj Królem-Prześladowanym. Jest Królem-Wygnańcem z parlamentów, z międzynarodowych konferencyj, ze stosunków dyplomatycznych. Nic więc dziwnego, że prowadzona bez Niego polityka światowa i walka o reformy społeczne skończyła się jedna i druga walną, ogólną przegraną. Wszakże to w tym czasie ludzkość stanęła w płomieniach wojny światowej, gdy w roku 1914 już nie było ani jednego państwa na kuli ziemskiej, w którym by podług zasad katolickich, podług ustaw Chrystusa, regulowano życie publiczne. Kapitalizm i imperializm, wodzące na pasku szare masy, zarówno jak i socjalizm, wszystkie te kierunki w wewnętrznej swej istocie wyznawały poganizm i były urągowiskiem nauk Chrystusowych. We wszystkich dziedzinach życia publicznego nie znano świadomie praw Chrystusowych, lub też po prostu przeciw nim powstawano, lub wreszcie Mu ich zaprzeczano. Prasa w 95% była w liberalnych, socjalistycznych, wolnomularskich, materialistycznych rękach żydowskich. Szkolnictwo w większości państw zaledwie tolerowało katolicyzm, albo już nawet zgoła nie tolerowało, a w każdym razie ograniczało wszędzie prawa Kościoła i paraliżowało jego zbawcze wpływy, powierzając katedry liberalnym, niewierzącym nauczycielom i profesorom. W fabrykach, warsztatach, bankach i w ogóle w życiu gospodarczym już dawno nie znano ustawy Chrystusowej: "Oddaj Bogu, co jest Bożego, a człowiekowi, co jest człowieczego". Ogniskami współczesnego, społecznego życia i jego prądów duchowych są stolice. Gdyby zestawić o nich dane statystyczne, wyszłoby na jaw, że wielkie środowiska miejskie, a nie tylko stołeczne, żyły bez Boga. Niedziela dla tłumów ludności oznaczała dzień wolny od pracy, tj. dzień rozrywki. Ale po co wyszczególniamy przyczynki ogromnego przestępstwa, kiedy to da się streścić krótko w jednym zdaniu: Europa zdetronizowała Chrystusa w życiu publicznym. Najjaskrawszym i urzędowym zerwaniem z Chrystusem był rozdział Kościoła od państwa. Ta "defectio gentium" już stała się w wielu wypadkach faktem, albo dąży ku niemu. Tutaj więc bezwarunkowo musiał się spełnić 9 wiersz proroczego psalmu: "Jak naczynie z gliny pokruszysz je".
Po tych ogromnych wstrząsach, jakie przeszedł świat w czasach ostatnich, wytężono wszystkie siły, by drogą najróżniejszych kombinacyj politycznych utrwalić na świecie pokój powszechny z usilnym wyłączeniem Chrystusa-Króla i dopominającej się o Jego prawa dyplomacji watykańskiej. Ale również i ten eksperyment pokojowy skończy się jego twórców przegraną. Dominus irridebit eos. "Pan szydzić z nich będzie" (Ps. 2, 4). I oto już oderwane od Chrystusa narody, rządy i społeczeństwa, przyklaskujące zasadzie "majestatu ludu", po tych rozlicznych międzynarodowych sojuszach i konferencjach pokojowych, boleśnie wykrzykują: Non est pax! Nie masz pokoju! Jak gdyby dosłownie spełniała się przestroga Jeremiasza: "I leczyli ranę córki ludu mego z lekkością, mówiąc: «Pokój, pokój!» a nie było pokoju!" (Jer. 6, 14).
A jak tego pokoju wszyscy potrzebują! Nie tylko jednostka, ale cała społeczność – utyskuje na smutne następstwa szerzącego się zła. Nie tylko jednostka, lecz rodzina – a więc podstawa społeczeństwa potrzebuje ratunku. I ni jedna, ni druga nie znajdzie dla się lekarstwa, jak tylko u swego twórcy i słońca, u swej mocy i życia, u Boga.
Na tym potężnym heliopolskim obelisku, który u zarania dynastii Chrystusowej widział Piotra umierającego na krzyżu za państwo Wielkiego Króla i był świadkiem płonących krwawo żywych pochodni w cyrku Nerona, tam już od wieków spoczywa talizman szczęścia narodów zaklęty w napisie ze złotych liter, że: Christus vincit, Christus regnat, Christus imperat! Tak! tam, w płonącym sercu Romy tkwi punkt Archimedesa pokoju światowego. Ale tylko wtedy, gdy zbuntowane, zrewoltowane, nowoczesne pogaństwo skapituluje przed Chrystusem Królem i zegnie kolana na ten punkt Archimedesa. Pokój: ale tylko Chrystusowy pokój; on zaś nie wykwitnie indziej, jak tylko w Chrystusowym królestwie.
Nap. Zbigniew Załęski – Warszawa
Artykuł z czasopisma: "Przegląd Katolicki". Pismo tygodniowe poświęcone sprawom religijnym, kulturalnym i społecznym. Rok 72 (1934), ss. 655-657. (Redaktor Ks. Dr Józef Zawidzki P. S. M.).
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Za ULTRAMONTES.pl
0 komentarze:
Prześlij komentarz