Swój wpis piszę w kontekście tego, co o w tekście Dlaczego chodzę na starą Mszę? napisał Michał Jędryka. W miarę możliwości zachęcam Czytelników do przeczytania w pierwszej kolejności tekstu p. Michała, który traktuję nie tylko jako inspirację do tego, co poniżej, ale też jako pewną bazę wiedzy. Te wszystkie teologiczne aspekty, o których p. Michał wspomniał, są bowiem bardzo istotne; jednocześnie ja pozwolę je sobie pominąć, ponieważ nie one w moim przypadku zadecydowały o tych zachwycie, radości, atmosferze podniosłości – które towarzyszą mi za każdym razem, gdy mam zaszczyt uczestniczyć we Mszy sprawowanej w starszej formie rytu rzymskiego.
Moja przygoda z Mszą klasyczną zaczęła się nie tak dawno. W tych dniach mija bowiem bodaj dokładnie 5 lat od pierwszego uczestnictwa. Msza klasyczna od razu mnie w pewien sposób zaintrygowała, aczkolwiek nie od razu mnie ku sobie porwała. Do kolejnego uczestnictwa popychała mnie raczej jej teologia, argumenty rozumowe, a nie sam fakt, że mógłbym tę Mszę określić jako – jak to się niekiedy mówi – „swoją Mszę”. Pamiętam, że kiedy na taką Mszę poszedłem po raz czwarty, to po raz pierwszy miałem poczucie, że dobrze w niej uczestniczę, że umiem śledzić teksty, że – mówiąc potocznie – wiem, co się dzieje. Tyle że… no właśnie: to było dobre przeżywanie tridentiny rozumiane na sposób dobrego przeżywania nowej Mszy, posoborowej.
Msza klasyczna za każdym razem inspirowała coraz bardziej, ale prawdziwy przełom w kwestii takiego wewnętrznego przekonania się do niej i prawdziwego – rzekłbym – rozkochania się w tej formie Mszy nastąpił wtedy, gdy odważyłem się wplatać do Mszy świętej osobistą modlitwę, przede wszystkim w czasie ciszy kanonu; gdy zamiast wnikliwie śledzić teksty Mszy odmawiane po cichu przez kapłana, zdecydowałem się skupić na samej istocie Mszy poprzez odmawianie piątej różańcowej tajemnicy bolesnej – tajemnicy Śmierci Pana Jezusa na Krzyżu.
To był prawdziwy skok w nieznane. Skok, po którym – jak się okazało – jakby bielmo spadło z moich oczu. Zacząłem wyzwalać się z nowoczesnych schematów reżimowego uczestniczenia we Mszy świętej: wstań, siad, spocznij, klękaj, szybko wstawaj, odpowiedz, naciśnij przycisk… Trochę tak to wygląda.
W niektórych wspólnotach dochodzi do takiego reżimu wspólnotowości, że członkowie wspólnoty stoją po przyjęciu Komunii świętej (przyjmowanej też obowiązkowo na stojąco), i dopiero gdy wszyscy przyjmą komunię – wspólnie klękają. A gdzie skupienie na żywym Bogu, którego przyjmuje się pod postacią Chleba? Dlaczego wspólnota jest wtedy ważniejsza? Na pewno nie na tym polega prawdziwa communio. Gdzie tutaj miejsce na „spotkanie z Bogiem”? – jak często określa się współcześnie Mszę świętą.
Ale wracam do wątku głównego. Przez wiele lat miałem często poczucie, że niedobrze przeżywam Mszę świętą, że nie mogę się skupić, że tak wiele słów gubię. Dopiero poznanie historii liturgii i nauczenie się prawdziwego uczestnictwa we Mszy Wszechczasów pokazało mi, że niekoniecznie problem tkwi we mnie, a może tkwić on w formie Mszy, w tym co nam zaproponowano, czy raczej do czego nas wtłoczono końcem lat sześćdziesiątych poprzedniego wieku. Po prostu poprzeczka w nowej Mszy jest postawiona za wysoko. To może jest odpowiednia Msza dla herosów wiary. Na pewno nie dla człowieka XXI wieku, który żyje w ciągłym rozproszeniu i zabieganiu. Nie da się bowiem skupiać na wszystkim, co się mówi w nowej Mszy, nie sposób wszystko percypować. A ciągły szum sprawia, że trudno jest się też naprawdę modlić. I niejednokrotnie ginie nam istota. Nigdy na przykład nie jestem się w stanie tak przygotować do przyjęcia Pana w Komunii świętej, jak wtedy, gdy jestem na Mszy trydenckiej, na której wszystko sprzyja skupieniu, bardzo osobistej relacji z Panem we wspólnocie wierzących – oto prawdziwa istota chrześcijańskiej wspólnoty.
Właśnie na tridentinie odkryłem prawdziwą wspólnotowość, jakiej łaknąłem od dawna. Dziś jest taka moda, że nawet podczas wspólnych adoracji cały czas musi ktoś albo coś śpiewać, albo wszyscy razem muszą coś głośno odmawiać. Nie ma mody na ciszę w czasie wspólnej modlitwy. Dlatego tak bardzo poraża, tak mocno dotyka cisza Kanonu – cisza Krzyża. I ta cicha modlitwa ludu, każdego człowieka z osobna; modlitwa włączająca się w Ofiarę Chrystusowej Męki. Nigdy, przenigdy człowiek nie może się czuć bardziej zaszczycony niż wtedy, gdy ma możliwość włączenia, wszczepienia tej swojej nędznej modlitwy tak bardzo po ludzku ograniczonej – w prawdziwą Ofiarę Chrystusa, która przewyższa wszelką rzeczywistość. Ofiara Chrystusa i cicha modlitwa poszczególnych członków wspólnoty… Każdy modli się inaczej, a jednak w tym momencie wszyscy zwracamy się ku Krzyżowi, weń jesteśmy włączeni. Modlitwa przemieniona przez Ofiarę Krzyża, złączona z modlitwą i cierpieniem Matki Bolesnej, uwznioślona – jak dym kadzidła unosi się ku Panu. A całe niebo – jak uczy katolicka teologia – modli się z nami, oddając cześć Panu. Czyż istnieje cudowniejsze doświadczenie prawdziwej, katolickiej wspólnoty, doświadczenie Kościoła w jego pełni? I czy można tego doświadczyć w szumie nowej Mszy?
Nie ulega jednak wątpliwości, że uczestnictwo w starej Mszy leczy również uczestnictwo w nowej. Pomaga naprawdę także na nowej Mszy skupiać się na istocie – na Ofierze Chrystusa oraz na Jego realnej obecności w Najświętszym Sakramencie.
Mówiąc prywatnie, jeśli chodzi o moje życie duchowe – uczestnictwo w starej Mszy porównałbym do ładowania akumulatora, a uczestnictwo w nowej do zostawiania samochodu z włączonymi światłami na parkingu. Gdy akumulator jest naładowany w pełni, można na chwilę samochód zostawić z włączonymi światłami i nic się nie stanie, silnik nadal będzie doskonale działał. Ale gdy zostawia się trzeci, piąty, kolejny raz bez doładowania, akumulator się wyczerpuje – a moje uczestnictwo we Mszy świętej staje się coraz bardziej jałowe. Akumulator domaga się ładowania – dusza domaga się Mszy klasycznej.
W starej Mszy dobre uczestnictwo jest jakby czymś naturalnym, bo wszystko co otacza, duch tej liturgii, sprzyja skupieniu. Uczestnictwo w nowej Mszy to ciągła walka o skupienie. Rzecz jasna walka warta jej podjęcia, bo Chrystus tak czy siak ofiaruje się także za mnie i chce do mnie przychodzić – ale jednak trudna walka, która w moim przypadku czerpie moc między innymi z uczestnictwa we Mszy klasycznej.
Myślę, że gdyby dziś ktoś odebrał mi starą Mszę, to byłby to dla mnie cios prosto w serce. Moja sytuacja byłaby wówczas bardzo podobna do tego, co w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poprzedniego wieku przeżywali konwertyci z protestantyzmu na katolicyzm. Ich świadectwa porażają bólem. Prawie zawsze w ich nawróceniu miała znaczącą rolę tradycyjna liturgia rzymska. Oni czuli się ludźmi wyzwolonymi z szumu liturgii protestanckiej do ciszy tradycyjnej liturgii katolickiej. Jakież było ich przerażenie, gdy parę lat później Kościół na nowo zakładał im niemal takie same kajdany, od jakich zdołali się uwolnić. Widać w tych świadectwach poczucie obcości we własnym domu.
Pozostając przy wątku wyzwolenia… Znając starą Mszę (i teologię, i z praktyki), nie dziwię się, że trafia na nią tak wiele osób związanych w Polsce z ruchem wolnościowym. Bo stara Msza to wolność – wolność modlitwy. O ile w nowej Mszy jest tylko jeden sposób dobrego uczestnictwa, o tyle starej Mszy można nabożnie słuchać, modląc się na dziesiątki sposobów.
Właściwie gdy myślę o przejściu Kościoła ze starej Mszy do nowej, to nasuwa mi się natychmiast cytat ze św. Pawła:
Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli! Oto ja, Paweł, mówię wam: Jeżeli poddacie się obrzezaniu, Chrystus wam się na nic nie przyda. I raz jeszcze oświadczam każdemu człowiekowi, który poddaje się obrzezaniu: jest on zobowiązany zachować wszystkie przepisy Prawa. Zerwaliście więzy z Chrystusem; wszyscy, którzy szukacie usprawiedliwienia w Prawie, wypadliście z łaski. My zaś z pomocą Ducha, na zasadzie wiary wyczekujemy spodziewanej sprawiedliwości. Albowiem w Chrystusie Jezusie ani obrzezanie, ani jego brak nie mają żadnego znaczenia, tylko wiara, która działa przez miłość. Biegliście tak wspaniale! Kto przeszkodził wam trwać przy prawdzie? (Gal 5, 1-7).
Bo czy zmiana Mszy nie była poniekąd nałożeniem jarzma? Po co nam teraz skupienie na Chrystusie, skoro mamy głośne odpowiedzi i (pozornie) wszystko możemy zrozumieć? Po co nam Żywy Bóg, skoro mamy fajną wspólnotę?
Źródło informacji: http://pawelpomianek.salon24.pl
0 komentarze:
Prześlij komentarz