W ostatnich latach coraz głośniej w Polsce o tzw. ekumenicznej wspólnocie Taizé. Jej nagła popularność, zwłaszcza w środowiskach młodzieżowych, osiągnęła takie rozmiary, że można ją bez przesady określić mianem religijnego fenomenu. Tym bardziej dziwne jest, iż nie doczekało się ono dotąd wyczerpującej analizy z pozycji katolickich. Główne „dzieła” zmarłego niedawno animatora tej neoprotestanckiej grupy, Rogera Schutza, ukazały się w „katolickich” wydawnictwach nawet bez listka figowego, jakim jest praktycznie bezwartościowe dziś imprimatur. Pomimo to, sprzedawane w „katolickich” księgarniach, wykupywane są masowo przez młodzież, pochłaniającą je bezkrytycznie, wręcz z wypiekami na twarzy. Niniejsze opracowanie jest próbą analizy – siłą rzeczy pobieżnej – ideologii (używam tego słowa z pełną odpowiedzialnością) ruchu, który wywiera rosnący wpływ na katolickie środowiska młodzieżowe w naszym kraju.
Sztandarową jego postacią jawi się wspomniany już Roger Schutz – syn pastora, urodzony w Szwajcarii 12 maja 1915 r. w rodzinie o sięgającej XVI wieku tradycji „reformacyjnej”. We wczesnej młodości w wyniku frustracji religijnych popadł w agnostycyzm, z którego, jak sam opisuje w swoich wspomnieniach, wydobył się dzięki lekturze jansenistycznych Myśli Pascala (znajdujących się notabene na indeksie ksiąg zakazanych). Od tej chwili dojrzewała w nim idea, której urzeczywistnieniu oddał się później bez reszty. Był nią ekumenizm – ale ekumenizm pojęty bardzo swoiście. Nie chodziło mu bowiem bynajmniej o powrót protestantów na łono Kościoła, ale o „pogodzenie się z katolicyzmem bez porzucania wiary protestanckiej” (1). W celu lepszego przygotowania do tego zadania rozpoczął obszerne studia teologiczne, a jego duchowym mistrzem stał się... Marcin Luter.
W tym miejscu, aby lepiej zrozumieć znaczenie tego faktu i jego wpływ na dalsze kształtowanie się światopoglądu Schutza, wypada przypomnieć mniej zorientowanym czytelnikom postać „wielkiego reformatora”, który wniósł tak doniosły wkład w budowę ekumenizmu. Marcin Luter, urodzony w 1483 r. w Eisleben, po krótkim pobycie w klasztorze augustianów w Erfurcie porzucił stan duchowny, by całą swoją energię i niewątpliwy talent obrócić na zniszczenie Kościoła katolickiego. Eksponowany zwykle przez lewicowe podręczniki „epizod z odpustami” odegrał w jego życiu znaczenie drugorzędne. Już w 1518 r. w dyskusji w klasztorze augustianów w Heidelbergu Luter formalnie wyłożył swoje propozycje antykatolickie: negację sakramentów, odrzucenie hierarchii, powszechne kapłaństwo, usprawiedliwienie jedynie przez wiarę (bez uczynków) i predestynację. Śluby zakonne miał w głębokiej pogardzie. „Czy kto powie Bogu, «przyrzekam Ci obrażać Cię przez całe życie», albo czy Mu kto powie, «przyrzekam Ci przez całe życie zachować ubóstwo i czystość», jest to wszystko jedno. Należy przeto nie tylko zerwać podobne śluby, ale karać surowo tych, którzy je wykonują, i niszczyć klasztory do ich wytępienia” (Krótkie wnioski o ślubach i życiu klasztornym, Walcha, EXIX, p. 797).
Dalej jeszcze posunął się w atakach na Mszę św.: „Księża, którzy odprawiają msze, zasługują na śmierć, podobnie jak każdy bluźnierca publiczny przeklinający Boga na ulicy” (2). Przecząc istnieniu wolnej woli, pisał: „Wszystkie rzeczy następują według nieodzownych wyroków Boga. Bóg sprawia w nas zarówno złe, jak i dobre, i podobnie jak nas zbawia bez naszej zasługi, potępia nas również bez naszej winy” (De servo arbitrio, Walcha XVIII p. 19,62). W zawierusze buntu chłopskiego Müntzera – który nawiasem mówiąc sam wywołał podżeganiem do zrzucenia jarzma księży i panów – poślubił Luter porwaną z klasztoru Katarzynę von Bora (jego zasady małżeńskie były co najmniej dziwne: „jeżeli małżonka odmawia – udaj się do służącej, a jeżeli ta nie chce, wystaraj się o Esterę i wypraw Wastę, jak to uczynił król Asswersus” [O pożyciu małżeńskim, P 11, fol 168]). W 1537 r. błogosławił oddziały Ligi Szmalkaldzkiej: „Niech Bóg napełni was nienawiścią przeciw papizmowi”. Zmarł 18 lutego 1546 r., według relacji świadków pogrążony w przerażeniu – widząc na łożu śmierci otwierające się przed nim piekło. Imię jego długo jeszcze było sztandarem bandy „reformatorów”, topiących we krwi całą Europę podczas wojny trzydziestoletniej, wojen hugenockich, szwedzkich etc.
Wszystko to nie zraziło jednak Schutza; co więcej, był on zdumiony widząc „irracjonalizm przeszkód” (Jego miłość jest ogniem, s. 91), które spowodowały owe „wieki nieporozumień” (Walka ludzi pokoju, s. 61). Poszedł nawet dalej, zdobywając się na wspaniałomyślność – „Nie potępiam żadnej ze stron (...) nie chcemy dowodzić kto miał rację, a kto zawinił” (Walka ludzi pokoju, s. 64–65). Abstrahując jednak od przeszłości, spróbujmy ocenić szczerość jego – jak to sam określał – fascynacji katolicyzmem. Pomimo wielkiego szacunku dla urzędu papieskiego Taizé otwarcie neguje dogmat o nieomylności papieża w sprawach wiary, co najdobitniej uwydatniło się po ogłoszeniu przez Piusa XII dogmatu o Wniebowzięciu Najśw. Maryi Panny. Tego dnia Roger Schutz zapisał w swoim dzienniku: „Dla nas jest to dzień żałoby” (Brat Roger – założyciel Taizé, s. 60). Interesujący wydaje się epizod z życia założyciela Taize, kiedy jeszcze przed Soborem Watykańskim II wątpliwości religijne zaprowadziły Rogera Schutza niemalże do przyjęcia katolickiego wyznania wiary. Wątpliwości zostały rozwiane przez papieża Jana XXIII, który odwiódł Schutza od przejścia na łono Kościoła katolickiego, zapewniając go nie tylko, że potrzebny jest jako przedstawiciel „Kościołów reformowanych”, ale że w rzeczywistości przynależy do Kościoła Chrystusowego, budowanego na podstawie najliczniejszych wyznań chrześcijańskich. Słowa te zostały jeszcze mocniej potwierdzone przez Jana Pawła II, który miał powiedzieć do Schutza: „Zostań tym, kim jesteś. Najważniejsze, byś kochał Boga i ludzi”. Już po tragicznej śmierci „brata” Rogera, zamordowanego w sierpniu 2005 r. przez niedoszłą prawosławną zakonnicę rumuńską Luminitę Solcanu, jego następca „brat” Alojzy zdementował prasowe pogłoski mówiące o przedśmiertnych planach konwersji Rogera Schutza. Założyciel wspólnoty, wbrew spekulacjom prasy, nie planował przejścia na katolicyzm i nie przeszedł nigdy na katolicyzm w ukryty sposób. Schutz był przekonany, że przynależy do Kościoła Chrystusowego, pozostając w protestanckiej sekcie, a ugruntowany został w tym przekonaniu przez Jana XXIII.
Spróbujmy teraz przeanalizować kwestię zasadniczą – stosunek Taizé do sakramentów. Przez całą „twórczość” Schutza przebija lekceważący stosunek do grzechu – tak typowy dla luteranizmu: „Człowiek zostaje zwolniony z ciężaru odpowiedzialności odziedziczonego przez przodków. Na czym polega więc grzech? (...) kto nas potępia, skoro modli się za nas Jezus? (...) Skąd się bierze uczucie, że są potępieni, skąd ten ciężar obwinienia, który nie ma nic wspólnego z grzechem?” (Niech twoje święto trwa bez końca, s. 164). Nie należy się temu dziwić, pamiętając słowa jego mistrza, Marcina Lutra, z listu do Melanchtona z 1521 r.: „Crede firmiter et pecca fortiter” (‘silnie wierz, że Bóg ci odpuści, i grzesz jeszcze więcej’).
Eucharystia – tu wypowiedzi „brata” nie są nigdy jednoznaczne. Pewne sformułowania pozwalają jednak domyślać się, iż jako luteranin w przeistoczenie nie wierzył. Wskazują na to również fragmenty jego książek, świadczące o zupełnym braku zrozumienia istoty tego sakramentu. Przebija z nich bowiem pragnienie, by „stworzyć dostęp do komunii katolickiej tym wszystkim, którzy nie będąc katolikami szukają...” (Niech twoje święto..., s. 40). „Czy eucharystia katolicka zawsze pozostanie niedostępna dla niekatolików?” – żalił się (ibidem, s. 38). W żądaniu, by „umożliwić chrześcijanom uczestnictwo w tej cząstce kapłaństwa, która każdemu z nas została powierzona” (ibidem, s. 127), pobrzmiewa luterańska koncepcja powszechnego kapłaństwa. Pomimo parodiowania katolickiego zgromadzenia monastycznego „bracia” odrzucają śluby posłuszeństwa jako poniżające człowieka oraz negują celowość wszelkich wyrzeczeń i poświęceń, które wytworzyły zastępy wielkich katolickich świętych. „Nie należy zamartwiać się wyrzeczeniami, jakie chcemy sobie narzucić, lepiej spełniać w prostocie to, co się pojawia w danej chwili” (Jego miłość jest ogniem, s. 25).
Pytanie Rogera Schutza, kiedy wreszcie niekatolicy otrzymają prawo do otrzymywania katolickich sakramentów, otrzymało jednoznaczną odpowiedź już w czasie Mszy sprawowanych w obecności przedstawicieli wspólnoty przez Jana Pawła II, gdzie dochodziło do aktów interkomunii. Jednak dopiero w czasie Mszy pogrzebowej papieża Jana Pawła II doszło do publicznego i jawnego zlekceważenia przepisów liturgicznych: kard. Józef Ratzinger udzielił Schutzowi Komunii św., przekraczając nawet zreformowane w duchu ekumenizmu przez Jana Pawła II prawo kanoniczne.
Stosunek do sakramentów nie przeszkadzał Schutzowi stwierdzić bezczelnie w Walce ludzi pokoju, iż „zasadniczych różnic należy się dopatrywać jedynie w negowaniu urzędu papieskiego i ostatnich dogmatów dotyczących N.M.P.” (Walka ludzi pokoju, s. 77). Parę stron dalej pisze z rozbrajającą szczerością: „Mając w perspektywie łączność duchową nawet bardziej powszechną, nie możemy zerwać ze wspólnotą naszego pochodzenia” (ibidem, s. 79). Zaiste, świetlany to wzór dla katolickiej młodzieży – człowiek, który ceni bardziej przywiązanie do sekty niż prawdę i zbawienie własnej duszy!
Obok swej fascynacji Lutrem Schutz wypowiada się przychylnie o osobie św. Augustyna, co jest o tyle szokujące, że ten ostatni całe niemal dorosłe życie poświęcił bezwzględnej walce z heretykami. Prawdziwym heretykiem jest wedle św. Augustyna ten, kto świadomie uznaje fałsz za prawdę, mimo że otrzymał od innych należyte pouczenie o fałszywości swej nauki. Do heretyków nie zaliczał chrześcijan, którzy żyją w przekonaniu, że taka jest nauka Kościoła katolickiego, lub innych, którzy błąd odziedziczyli po rodzicach – ale go uporczywie nie bronią i są gotowi porzucić go, jeśli się przekonają o jego fałszywości (ks. P. Stach, Św. Augustyn w walce z heretykami, Lwów 1930). Według św. Augustyna heretycy nigdy właściwie nie należeli do Kościoła. Odnosi do nich powiedzenie św. Jana: „Z nas wyszli, ale nie byli z nas, bo gdyby z nas byli, z nami byliby wytrwali”. W kwestii zbawienia heretyków był zdecydowany:
Przypuśćmy więc, że ktoś jest czystym, powściągliwym, niechciwym, niekłótliwym, lecz cierpliwym i spokojnym, trzeźwym, umiarkowanym w jedzeniu, że nie służy bałwanom, nikomu nie zazdrości, nikogo nie nienawidzi, lecz jest heretykiem, to dla tego samego powodu, że jest heretykiem, nie posiądzie na pewno Królestwa Bożego (De bapt., IV, 43–169).
Naukę tę potwierdziły wszystkie późniejsze sobory i papieże (3).
Drugim świętym Kościoła, który z niewiadomych przyczyn znalazł uznanie w oczach „proroka z Taizé” i którego ów często cytuje, jest św. Teresa z Avila. Są to oczywiście cytaty starannie dobrane... Dla przeciwwagi przytoczmy więc parę słów Świętej, rzucające światło na jej stosunek do ekumenizmu:
Wobec tych strasznych spustoszeń, jakie wszędzie czynią heretycy, wobec tego wielkiego pożaru coraz dalej się szerzącego, którego żadna siła ludzka ugasić nie zdoła – choć próbowano, ale daremnie, wstępnym bojem i siłą oręża poskromić te niecne rozruchy – tak zdaje mi się trzeba postępować, jak się to zwykło czynić czasu wojny. (...) I jakże, Stworzycielu mój, tą samą miłością tchnące wnętrzności Twoje znoszą to, by to co Syn Twój z taką żarliwą miłością uczynił, by ten Najświętszy Sakrament (...) w tak strasznej był poniewierce, że heretycy wyrzucają Go z przybytków Jego i burzą kościoły Jego (...). Ileż to razy na każdy dzień i w każdym miejscu widzisz Go, Ojcze, w ręku nieprzyjaciół nad nim się pastwiących. Ile bluźnierczych profanacji i świętokradztw dopuszczają się na nim nieszczęśni heretycy (Droga do doskonałości, s. 3–33).
Szczęśliwie ekumeniczne zapędy „brata” Rogera zostały zdecydowanie powstrzymane dekretem Świętego Oficjum z czerwca 1948 r., zakazującym wszelkiego rodzaju ekumenicznych imprez. W 1955 r. zakazano odprawiać obrzędy w przejętym przez wspólnotę Taizé opuszczonym kościółku romańskim, toteż do początku lat 1970. „bracia” skoncentrowali się głównie na działalności politycznej – a mieli już w tej dziedzinie spore doświadczenie. W latach powojennych działali aktywnie w lewicowych związkach zawodowych w kopalniach Montceau les Mines, skąd zostali usunięci za działalność wywrotową. W swoich zapiskach z lat 60. Roger Schutz stawia pytanie: „Co mogą uczynić chrześcijanie dla rozwoju?”. Odpowiedź jest prosta: „Przede wszystkim uświadomić ludziom, a zwłaszcza chrześcijanom, niesprawiedliwość i nierówność w podziale dóbr”. Przy lekturze dzieł „proroka z Taizé” można odnieść wrażenie, że walka o „bardziej słuszny rozdział dóbr wśród ludzi” (Jego miłość jest ogniem, s. 121–122) i dążenie do zniesienia „nieznośnych przywilejów części ludzkości, które wywołują wstrząs w najszlachetniejszych pośród młodzieży” (Niech twoje święto..., s. 100) jest zasadniczym posłaniem grupy Taizé, znacznie ważniejszym od celu religijnej unifikacji. W swoich wspomnieniach przesiąkniętych marksistowską retoryką zajmuje bowiem Schutz postawę, której nie sposób nazwać umiarkowaną: „Nie wystarczy potępić innych chrześcijan za używanie pieniędzy, żeby stać się żywą opoką ludu Bożego” (ibidem, s. 118).
Jego fascynacja marksizmem osiąga apogeum w roku 1968. Podczas rewolucji na Sorbonie, gdy pod wypływem Marcuse’a i Sartre’a bandy zdegenerowanych francuskich studentów zmieniły uniwersytet w dom publiczny, wywieszając portrety Lenina, Trockiego i Che Guevary i transparenty „Ani Boga, ani pana”, niszcząc wszystko, co znajdowało się w ich zasięgu – wzruszony Roger bolał nad bezwzględnością sił porządkowych (Walka ludzi pokoju, s. 23). W tym samym roku czynnie zaangażował się w obronę komunistycznego Wietnamu, wysyłając list protestacyjny do prezydenta USA i współorganizując demonstracje pacyfistyczne (ibidem, s. 113). W centrum jego zaangażowania leżała jednak Ameryka Łacińska – oczywiście ze względu na wielką liczbę bojowników o „sprawiedliwość społeczną” skupionych w okopach teologii wyzwolenia. Trzeba bowiem wiedzieć, że prorok pozostawał w serdecznych stosunkach z jednym z niezrównanych szermierzy czerwonej teologii – arcybiskupem Helderem de Camara, którego głównym zmartwieniem jest „nierówność nędzy” w Brazylii (Niech twoje święto..., s. 73). Mając na uwadze, iż marksizm zapewnia jej równość (poprzez powszechność), doszedł on do przekonania, że „współczesny ateizm ma w sobie coś z tęsknoty za humanizmem (...). Marksizm jest w zasadzie humanizmem. Człowiek w nędzy nie może czuć się wolnym w świecie. Ci, którzy pozostali na Kubie (komuniści Castro – przyp. aut.) nie chcieli niczego innego jak tylko wyrwania z biedy i nędzy” (J. Mackiewicz, Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy, s. 226–227). „Cała nasza akcja jest energiczną negacją nowokolonialnego kapitalizmu i tworzeniem państwa socjalistycznego” – twierdzą jego owieczki na łamach „Exelsio” z 29 listopada 1969 r.
Sam Schutz po wizycie w Chile i spotkaniach z rewolucjonistami pisał: „Solidaryzuję się całym sercem po stronie tych młodych chrześcijan i napisałem im o tym. Przygotowują się do tego, by pewnego dnia wziąć broń do ręki i obalić tyranię – ale są bezinteresowni” (Niech twoje święto..., s. 78.). Solidaryzował się zresztą nie tylko z nimi – po obaleniu komunistycznego prezydenta Salvadore Aliende wyrażał szczere współczucie z powodu „dramatu Chile” i zaangażował się czynnie w ratowanie życia sekretarza chilijskiej partii komunistycznej – Corvalana (ibidem, s. 175). Współbracia „proroka” nie pozostali oczywiście w tyle. Najbliższy jego przyjaciel i współzałożyciel ruchu Max Thurian w swojej książce Marie mere du Segneur pisał:
Sprawiedliwość polityczna i społeczna, równość praw i wspólnota dóbr, są to znaki miłosierdzia Mesjasza podkreślone przez Jego Matkę. Stąd też Ewangelia zbawienia staje się także Ewangelią wyzwolenia człowieka. Maryja jest pierwszą chrześcijanką i pierwszą rewolucjonistką w ramach nowego ładu.
Nic dziwnego, że zdanie to spotkało się z zachwytem jednego z czołowych ideologów teologii wyzwolenia – zamieszkałego w Brazylii marksistowskiego franciszkanina Leonarda Boffa. Pracował on bowiem od dawna nad udowodnieniem, że „hymn Magnificat jest zwykłym plagiatem, gdyż jest skopiowany z różnych tekstów Starego Testamentu”. Na podstawie tego plagiatu starał się dowieść, że „Maryja żyła nienawiścią, żądzą zemsty i buntem wobec Rzymian, a także i swych rodaków burżujów, życzyła im przekleństwa Bożego i wzywała do rewolucji” (ks. M. Poradowski, Kościół od wewnątrz zagrożony, s. 219).
Dla kontrastu wystarczy spojrzeć na karty encykliki Leona XIII Quod apostolici muneris z dn. 28 grudnia 1878 r.:
Społeczeństwo ludzkie, jakim je Bóg ustanowił, składa się z jednostek nierównych sobie, chcieć zrównać je sobie jest niemożliwe i byłoby równoznaczne ze zniszczeniem całego społeczeństwa. (...) Równość różnych jednostek składających społeczeństwo jest w tym jedynie, że wszyscy mamy swój początek w Bogu, Stwórcy naszym i wszyscy zostaliśmy odkupieni krwią Jezusa Chrystusa i że będziemy według swych zasług i przewinień sądzeni przez Boga. (...) Nierówność zatem stanu i imienia w społeczeństwach ludzkich są konieczne. (...) Człowiek w stosunku do dóbr ziemi ma prawo posiadania tych dóbr, które niszczą się wskutek używania, jak i tych, których używanie nie niweczy. (...) Prawo posiadania własności prywatnej jako owocu pracy lub w drodze spadku albo darowizny jest prawem naturalnym.
Pomijam w tym artykule wszystkie przypadki świętokradztw, bluźnierczych modlitw i bezczeszczenia świątyń podczas organizowanych regularnie spotkań Wspólnoty Taizé z młodzieżą – są one często przytaczane przez prasę, choć nie zawsze z komentarzem potępiającym.
Nasuwa się więc pytanie: skąd bierze się owa zaskakująca popularność ugrupowania o charakterze jawnie antykatolickim wśród młodzieży wywodzącej się z rodzin trwających od wieków wiernie przy Kościele? – Pierwszym powodem zdaje się rozpaczliwie niski poziom katechizacji, sprowadzającej się obecnie niemal zawsze jedynie do koleżeńskiej rozmowy, dowcipów (nierzadko z rzeczy świętych), przy niemal zupełnym zaniedbaniu dogmatyki katolickiej. Prowadzący katechizację księża nie potrafią zapanować nad młodzieżą, narzucić jej dyscypliny i przemawiać mocą autorytetu Kościoła nauczającego. Zniżając się do jej poziomu, zamieniają wykłady w luźną rozmowę na tematy czasem zupełnie z religią nie związane. Skutek jest oczywisty – znakomita większość „katolickiej” młodzieży kończącej katechizację na poziomie szkoły średniej nie zna Credo, prawd wiary, a nawet Dekalogu, nie wspominając już o przykazaniach kościelnych. Zanika zrozumienie części roku kościelnego, liturgii, sensu istnienia zakonów (zwłaszcza kontemplacyjnych), a często i sakramentów. Znaczna część „katolików" nie wierzy w przeistoczenie – a utwierdza ją w tym przekonaniu lekceważący stosunek kapłanów do Najświętszego Sakramentu. Nierzadkie są przypadki usunięcia tabernakulum z centralnego miejsca kościoła i odprawianie nabożeństw tyłem do monstrancji etc. Podczas wystawień Najświętszego Sakramentu część wiernych siedzi z założonymi rękami i nogami – nie spotyka się to z żadnymi uwagami kapłanów. Cóż, postęp... Nic więc dziwnego, że tak przygotowana młodzież staje się łatwym łupem dla różnego rodzaju sekt – nawet jawnie protestanckich. Większość nie zna po prostu żadnych różnic pomiędzy świętą wiarą katolicką a herezjami (a zwykle nie rozumie też pojęcia „herezja”).
Drugim powodem jest bierna, a czasami nawet przychylna Taizé postawa sporej części księży, zwłaszcza młodych – wychowywanych w duchu „wzajemnej miłości i tolerancji”. Oni właśnie przez swe nieprzemyślane i lekkomyślne postępowanie biorą na swoje sumienia odpowiedzialność za tysiące (!) dusz odłączających się od jedynego świętego Kościoła. Odpowiedzialność ta rośnie wraz ze stopniem w hierarchii kościelnej. Niestety, również papież Benedykt XVI udzielił Taizé poparcia – co prawda umiarkowanego, ale jednoznacznego. Nic zatem dziwnego, że w świątyniach katolickich wprowadza się „modlitwy Taizé”. Jaki będzie tego finał?
Najwyższy czas, by ci, na których spoczywa odpowiedzialność za Kościół, przypomnieli sobie słowa Chrystusa: „Po ich owocach poznacie ich. Nie może drzewo dobre przynosić owoców złych, ani drzewo złe przynosić owoców dobrych” (Mt 7, 16–18). Jak dotychczas nie doniesiono z Taizé o przypadkach cudownych nawróceń z protestantyzmu na katolicyzm. Za to w kierunku przeciwnym...
Rozszerzona wersja artykułu, który ukazał się w „Pro Fide, Rege et Lege” nr 1/1992, s. 24–27.
Przypisy:
- Teresio Bosco, Roger Schutz – un profeta a Taize.
- Z równą pogardą odnosił się Luter do Ojców Kościoła: „Wszyscy Ojcowie błądzili w wierze i jeśli nie żałowali tego przed śmiercią, są wiecznie potępieni. Św. Grzegorz jest pierwszym autorem wszystkich bajek o czyśćcu i mszach za dusze zmarłych. Znał bardzo mało Chrystusa i Ewangelię, był zbyt przesądnym i diabeł go oszukał. (...) Augustyn często się mylił, nie można liczyć na niego. (...) Hieronim jest heretyk, który pisał wiele bezbożnych rzeczy. Zasłużył raczej na piekło niż na niebo. Żadnego z Ojców tak nienawidzę jak jego. Tomasz z Akwinu jest tylko niedoszłym płodem teologicznym, równie jak i wielu innych. Jest to studnia błędów, mieszanina wszelkich herezji niwecząca Ewangelię”. Alzog, Historia Kościoła, t. 3, s. 73.
- IV Sobór Laterański (1215): „Jeden jest Kościół powszechny, zewnątrz którego nikt zbawionym nie będzie”. Sobór Florencki (1438): „Stale wierzy, naucza i wyznaje Kościół rzymskokatolicki, że nikt nie będąc członkiem Kościoła katolickiego (...) zarówno poganie, ale i żydzi, heretycy i schizmatycy żywota wiecznego nie osiągną, ale że pójdą w ogień wieczny zgotowany diabłu i aniołom jego. Tyle bowiem znaczy jedność ciała Kościoła, że tylko w niej trwającym sakramenty Kościoła do zbawienia posłużą, jak i posty, jałmużny i inne pobożności uczynki, ćwiczenie się w bojowaniu chrześcijańskim nagrodę wieczną wysłużą. Nikt zaś, jakiekolwiek jałmużny rozdawał, choćby nawet dla Chrystusa krew swoją przelał, zbawionym być nie może, jeżeli w gronie Kościoła nie pozostanie”. I Sobór Watykański: „Jeśliby kto mówił, że jednakie jest położenie wiernych i tych, którzy jeszcze nie przyszli do wiary jedynie prawdziwej – niech będzie wyklęty”.
Źródło informacji: ZAWSZE WIERNI nr 7/2006 (86)
3 komentarze:
Beznadziejne przesłanie ma ten artykuł
Prawda w oczy Kitty kole.
Nareszcie coś rozsądnego o paleniu świeczek i złodziejstwie łacińskich tekstów przez wiarę w atrakcyjność Wielkiej Atrakcji.
Prześlij komentarz