Muzea w Kościołach, parafie bez wiernych, brak powołań. Francja to w powszechnej świadomości synonim sekularyzacji i anihilacji katolicyzmu. Tymczasem właśnie nad Sekwaną mamy do czynienia z rosnącym znaczeniem tradycjonalistycznych zgromadzeń i coraz większą popularnością „Mszy Wszechczasów”. Podobną tendencję, choć na mniejszą skalę, można zauważyć również w Polsce. Czy nową wiosnę Kościoła przyniesie powrót do Tradycji?
Wielki tydzień francuskiego Kościoła
V Republika oddała Arnaud Beltramowi każdy z rodzajów hołdu na jakie tylko mogła się zdobyć. Wielogodzinne, transmitowane przez ogólnokrajowe stacje telewizyjne obchody pogrzebu. Order Legii Honorowej, postawienie go za wzór heroizmu i obywatelskiej cnoty przez prezydenta Emmanuela Macrona. Kondolencje i wyrazy uznania napływały z całego świata.
23 marca 2018 roku pułkownik Beltrame oddał się w ręce muzułmańskiego zamachowca w zamian za wypuszczenie zakładników. Został postrzelony, poderżnięto mu gardło, lekarzom nie udało się go uratować. Dopiero po paru dniach zaczęło wychodzić na jaw, że jego czyn – a biorący udział w tej akcji nie mieli wątpliwości, iż żandarm składając zamachowcowi swoją propozycję, wiedział, że czeka go śmierć – więcej niż ze świeckiego heroizmu, miał w sobie z męczeństwa. „Pogrzeb mojego męża, który odbywa się w Wielkim Tygodniu oraz dzień jego śmierci – piątek przed Niedzielą Palmową, są dla mnie jakimś znakiem. Z wielką nadzieją czekam razem z nim na świętowanie Zmartwychwstania Pańskiego” – stwierdziła przed kamerami Marielle Beltrame.
Jej mąż nawrócił się na katolicyzm dziesięć lat wcześniej, w murach zakonu Kanoników Regularnych Matki Bożej w Lagrasse. Jednego z wielu istniejących we Francji, żyjących wokół i dla tradycyjnej łacińskiej liturgii zgromadzeń. Do końca życia był związany z działającym wokół tego zakonu duszpasterstwem. Ostatniego namaszczenia udzielił mu jeden z zakonników z Lagrasse.
Pożar katedry Notre Dame w Paryżu, choć doszło do niego 15 kwietnia 2019, w kalendarzu liturgicznym zbiegł się niemal dokładnie z pierwszą rocznicą śmierci Arnaud Beltrame’a. Najsłynniejszy francuski kościół zapłonął w Wielki Poniedziałek. Tak długo jak trawił go ogień, wzdłuż bulwarów Sekwany, z widokiem na Notre Dame modliły się tysiące Paryżan. Zatrzymali się i wyciągnęli różańce tak odruchowo, jak wielu w tamtym momencie sięgnęło po smartfony. Jedni i drudzy, choć w różnym sensie tego słowa, chcieli uwiecznić tę chwilę.
W niedzielę, 8 listopada 2020 roku, dziesiątki tysięcy katolików w największych francuskich miastach modliło się ze świecami w rękach przed swoimi kościołami. Byli to wszyscy ci, którzy nie zmieścili się w drakońskim, wynoszącym trzydzieści osób limicie wiernych mogących wziąć udział w mszy świętej. Przyzwyczajona do widoku pustych świątyń Francja po raz pierwszy zobaczyła tłumy, które nie dały się rady w nich zmieścić.
Najmłodsza córa Kościoła
Dla wszystkich proroków nieuchronnej sekularyzacji, jednokierunkowej, wiodącej do ostatecznej klęski Kościoła wizji historii, Francja od dawna pozostaje koronnym argumentem. Ojczyzna rewolucji, kraj, w którym laicyzacja wytoczyła – czasem w dosłownym, jak w Wandei sensie – najmocniejsze działa. Statystyki pokazujące liczbę wiernych, powołań, udzielanych sakramentów stawały się tu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zatrważające. To nie był kryzys, raczej już anihilacja. Kompletna zapaść francuskiego Kościoła. W 2018 roku, w 58 na 96 wszystkich istniejących nad Sekwaną diecezji nie wyświęcono żadnego kapłana. Na grubo ponad połowie obszaru całego kraju przez rok nie pojawiło się ani jedno powołanie. Części diecezji, a niektóre z nich istnieją od II wieku, grozi likwidacja.
Skąd więc biorą się obrazki takie jak z jesieni 2020 roku? Co zatrzymało na całonocną modlitwę paryski tłum i wreszcie, skąd bierze się to, co najtrudniej policzalne, najmniej uchwytne, a jednocześnie będące esencją chrześcijaństwa – gotowość do męczeństwa taka jak ta, którą wykazał się pułkownik Beltrame?
W tym samym 2018 roku co piąty ze wszystkich wyświęconych nad Sekwaną kapłanów należał do któregoś z tradycjonalistycznych zgromadzeń. To tendencja, która przybiera na sile równie mocno co postępująca laicyzacja. Wspólnoty skupione wokół łacińskiej liturgii są od kilku dekad jedynymi, w których przybywa zarówno wiernych, jak i powołań.
Oficjalne, kościelne statystyki nie oddają skali tego zjawiska z dwóch powodów. Po pierwsze, nie obejmują one powołań zakonnych, takich, jak choćby Kanonicy z Lagrasse, ale i wielu innych, żyjących według tradycyjnej reguły zgromadzeń, których we Francji jest więcej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Po drugie natomiast nie wliczają one księży wyświęcanych w, nieposiadającym uregulowanego statusu kanonicznego, Bractwie Kapłańskim Świętego Piusa X, założonym przez abp. Marcela Lefebvra. Zgromadzeniu, które właśnie z Francji wysyła w świat największą liczbę kapłanów. W ich rodzinnym kraju jest ich dzisiaj 116, działających w 44 przeoratach. Liczbę uczęszczających w odprawianych przez nich mszach świętych wiernych szacuje się na grubo ponad sto tysięcy. Niższa niż w innych wspólnotach jest wśród tradycyjnych katolików jedynie średnia wieku. Tradycja nad Sekwaną to nie nostalgia, tylko przyszłość.
Podobną tendencją można zresztą zaobserwować również w Polsce. W 2020 roku podwoiła się liczba wiernych uczestniczących w mszach świętych odprawianych przez księży z Bractwa św. Piusa X. W roku, w którym o odwrocie polskich wiernych od Kościoła mówiło się więcej i głośniej niż kiedykolwiek wcześniej, związani z katolicką Tradycją wierni przestali się mieścić w zajmowanych dotychczas kaplicach i rozpoczęli zbiórkę pieniędzy na budowę świątyń w Warszawie, Bydgoszczy, Łodzi, Poznaniu, Wrocławiu oraz na Śląsku. W Krakowie, do „zwolnionego” przez szpitalnych kapelanów kościoła św. Łazarza ustawiły się w tym samym czasie „w kolejce” dwie, skupione wokół tradycyjnej liturgii grupy wiernych – z Bractwa św. Piotra oraz Bractwa św. Piusa X.
Francja pozostaje jednak przypadkiem szczególnym i najbardziej pouczającym. Przede wszystkim dlatego, że nie przez przypadek była przez wieki nazywana „najstarszą córą Kościoła”. Po prostu zawsze, niemal we wszystkim, była pierwsza. Tam też narodził się i najmocniej rozwinął ruch, który doprowadził do XX-wiecznych reform Kościoła. Francuzem był prekursor liberalnego, dążącego do pogodzenia się ze światem, katolicyzmu – Félicité Lammenais. Jego rodacy – Jacques Maritain, Yves Congar, Henri de Lubac, Emmanuel Mounier czy Pierre Teilhard de Chardin – tworzyli intelektualny napęd zmian dokonujących się w trakcie i po zakończeniu II Soboru Watykańskiego. Na północy Francji urodził się też arcybiskup Marcel Lefebvre, przywódca katolickiego ruchu oporu przeciwko tym zmianom. Bardziej niż papierkiem lakmusowym, kraj ten jest proroctwem, zapowiedzią przyszłości czekającej Kościół katolicki.
Wielu chciałoby widzieć wszystkie zgromadzone wokół tradycyjnej łacińskiej liturgii wspólnoty jako ostatnie, wciąż co prawda niezdobyte, ale otoczone już ze wszystkich stron powodzią „nieuchronnej logiki dziejów” twierdze. Bardzo próbują oni nie zauważyć, że katolików przyciąga tam nie to, co dawne, ale wieczne. Że nie chodzą oni na „starą mszę”, ale uczestniczą we „Mszy Wszechczasów”. Słowem – że to nie oblężone twierdze, ale przebiśniegi. Znak, że Wiosna Kościoła jest tuż za rogiem.
W żaden sposób nie próbuję tym tekstem włączyć się w odwieczną dyskusję ustalającą rachunek win i krzywd w Kościele epoki posoborowej. Zupełnie nie interesuje mnie, kiedy konkretnie i z czyjej winy rozpoczęła się trwająca już zdecydowanie zbyt długo zima. Jej przyczyny liczą się tylko o tyle, o ile ich stwierdzenie jest potrzebne do nadejścia długo oczekiwanej wiosny. Wymierzanie sprawiedliwości za grzechy tych lat, po którejkolwiek stronie trwającego sporu do nich doszło, należy do Pana Boga. Do nas z kolei należy zrozumienie, z której strony może nadejść odrodzenie Kościoła. I ze wszystkich sił pomóc mu nastąpić.
Tymczasem często nie potrafimy zobaczyć jaskółek odnowy, bo nadlatują z zupełnie innej strony niż się jej spodziewano. W ciągu minionych kilkudziesięciu lat starano się zazwyczaj, zapewne w dobrej wierze, działać według reguły: „Spróbujmy być jak najmniej katoliccy, przyciągniemy w ten sposób więcej wiernych”. Wspominajmy najmniej jak to tylko możliwe o grzechu i konieczności nawrócenia. Jeśli duchowość, to tylko bliżej nieokreślone „spotkanie z Jezusem” – bez ascezy, wyrzeczeń i ofiary z siebie. Liturgia? Możliwie jak najprostsza, najkrótsza, najmniej uroczysta. Odrzućmy wreszcie cały ten zbędny balast, to może wreszcie uda się przekazać esencję wiary.
Na zakończenie prac nad nowym mszałem Paweł VI stwierdził, że dokonała się właśnie „niezwykle ciężka ofiara”. Ale – dodawał po chwili – „zrozumienie modlitwy jest cenniejsze niż starodawne, drogocenne szaty, którymi się ona po królewsku przyozdabia. Cenniejsze jest uczestnictwo współczesnego ludu, który życzy sobie, żeby przemawiać do niego w sposób jasny, zrozumiały.”
W książce Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej Michał Łuczewski przytacza reakcje wiernych z beskidzkiej wsi na zmiany w liturgii. Sprowadzały się one do rozwianego złudzenia. To jak słuchanie dzieci, wyrwanych z krainy baśni i przeniesionych nagle do szkolnych ławek.
Może jednak o to właśnie chodziło? Zamiast tajemniczych miraży przekazujemy nareszcie czystą, nagą treść samej wiary. W wywiadzie udzielonym w połowie lat 90. Peterowi Seewaldowi Joseph Ratzinger stwierdza, że katolicy kompletnie przestali rozumieć swoją wiarę. Wchodzą do kościołów jak do muzeów. Widzą obrazy świętych, których życia i czynów nie rozumieją ani nawet specjalnie nie kojarzą. Męczenników, którzy oddawali życie za prawdy, o których im nawet nie wspomniano. Patrzą na krzyż, ale nie rozumieją ukrzyżowania. Jego słowa potwierdzają regularnie kolejne badania wiedzy i świadomości katolików. Właściwie nie ma takiej prawdy wiary, łącznie ze zmartwychwstaniem Jezusa, w którą nie wierzyłoby z roku na rok coraz mniej ludzi uważających się za członków Kościoła.
Tendencja jest dokładnie odwrotne od tej, którą przewidywał pół wieku temu Paweł VI, a wraz z nim większość Kościoła. Bardzo często okazuje się, że tam, gdzie wymagania stawiane przed wiernymi są największe, tam też pojawiają się oni najchętniej. Liturgiczna łacina, a wraz z nią tajemniczość i dostojność „starej” mszy zamiast straszakiem okazała się być magnesem. Katolickość nie jest balastem ewangelizacji, tylko jej skrzydłami.
Pozwólcie dzieciom przychodzić
„O wiele bardziej lubiłabym bale, gdyby się inaczej odbywały… O ileż byłoby rozsądniej zastąpić tańce konwersacją. – Byłoby to bardzo rozsądne, kochana siostrzyczko, niemniej mało przypominałoby bal.”
Clive Staples Lewis posługiwał się tym zaczerpniętym z powieści Jane Austen argumentem kilka razy. Zawsze przy okazji dyskusji wokół „rozsądku” chrześcijaństwa. O ileż rozsądniejszy byłbym bowiem Kościół bez celibatu, za to dopuszczający do kapłaństwa kobiety. Kościół nie zawracający sobie specjalnie głowy rzeczą tak abstrakcyjną jak wybawienie dusz od potępienia, a zamiast tego skupiający się na działalności humanitarnej.
Byłoby to bez wątpienia organizacja bardzo rozsądna. Niemniej, mało przypominałaby Kościół. Istotę zmiany w katolicyzmie ostatnich kilkudziesięciu lat można by w zasadzie sprowadzić do zastąpienia tańca konwersacją. Trudno się więc dziwić, że sale balowe zaczęto omijać z daleka.
Kościół chciał otworzyć się na świat, a tymczasem został w nim uwięziony. Jego logice, priorytetach, sposobie myślenia. Dlatego też kazania, listy pasterskie, dokumenty zaczęły coraz bardziej przypominać deklaracje Organizacji Narodów Zjednoczonych. Nie ma oczywiście nic złego w służeniu „ciału” ludzkości. Walce z chorobami, biedą, problemami społecznymi. Ale w całej historii Kościoła wyraźnie widać – na pierwszy rzut oka paradoksalną regułę – tym skuteczniej służył on ciału, im wyraźniej na pierwszym miejscu stawiał zbawienie duszy.
Podczas angielskiej reformacji to społeczne „doły” stanęły w obronie niszczonych i grabionych zakonów, organizując jedno z największych powstań ludowych w historii, „Pielgrzymkę łaski”. Również dlatego, że miejsca głębokiej kontemplacji były także pierwszymi ośrodkami pomocy społecznej. Pielgrzymi bronili liturgii (pierwszą rzeczą jaką zrobili po zajęciu twierdzy York było odprawienie w tamtejszej katedrze katolickiej mszy) i własnego poziomu stopy życiowej jednym tchem. Matka Teresa z Kalkuty rozpoczynała budowę każdego z domów swojego zgromadzenia od postawienia tabernakulum z najświętszym sakramentem. Dylemat „pomoc potrzebującym czy zbawienie dusz” nie tyle zafałszowuje co stawia na głowie logikę działalności Kościoła w świecie.
Całą siłę i żywotność, gotowość do ponoszenia ofiary i niesienia pomocy, katolicyzm zawdzięcza przenikającemu jego duchowość i liturgię przekonaniu, że to życie jest tylko przejażdżką. Krótkim przystankiem, podczas którego trzeba dać z siebie wszystko, przed najbardziej ekscytującym etapem podróży. Kościół jest młody, kipi energią, tak długo, jak jego wzrok pozostaje skierowany w kierunku Wieczności.
Nie można powiedzieć o łacińskiej liturgii większego kłamstwa niż nazwać tę mszę „starą”. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zabrałem na nią po raz pierwszy mojego 5-letniego wówczas syna. Chłopca nie będącego w stanie wytrzymać w skupieniu i spokoju dużo krótszej i mówiącej do niego w znanym mu języku „nowej mszy”. W tamtej chwili sprawiającego wrażenie kogoś przeniesionego z nudnej lekcji w sam środek nieznanego, tajemniczego świata. To, co wówczas się wydarzyło zrozumiałem kilka tygodni później, czytając fragment książki Petera Kwasniewskiego, Kryzys i odrodzenie. Liturgia łacińska a odnowa Kościoła:
„Najdoskonalszą Mszą dla dzieci – i mam tu na myśli każde dziecko, od małego brzdąca po staruszka pragnącego żyć zgodnie z wezwaniem do duchowego dziecięctwa, a nie tego, który zatrzymał się (albo chciałby, żeby inni się zatrzymali) na infantylnym stadium rozwoju – jest Msza trydencka. Z jej uniwersalną wzniosłością, uderzającą ortodoksyjnością i milczącym misterium dostępnym dla wszystkich obecnych bez wyjątku. Jeśli chcecie kościołów wypełnionych katolikami znającymi swoją wiarę, kochającymi ją i praktykującymi, dajcie im liturgię wymagającą, głęboką i surową. Powstaną, aby się z tym zmierzyć.
Dlaczego reformatorzy liturgii nie zauważyli, dlaczego ich dzisiejsi posłuszni wyznawcy wciąż nie widzą, że psychika człowieka potrzebuje pewnego mroku, nieprzebranej głębi, źródła oporu i trudności, nieznanej wielkości, które stoją w ostrym kontraście ze znajomą codzienną płycizną życia? Człowiek potrzebuje tego, aby mógł poznać, kim jest i dlaczego znalazł się na ziemi. Bez tego utwierdzi się tylko w nihilistycznym przekonaniu, że codzienne życie jest pułapką, z której nie ma wyjścia. Liturgia z pewnością nie powinna być łatwa i bezpośrednia. Takie powinny być transakcje biznesowe – ale nasze kontakty z Wszechmogącym Bogiem nie mogą być już tak przejrzyste i potoczne.
[…] Oto pocieszający paradoks – liturgia tradycyjna »tańczy« wokół Bożych tajemnic jak święci z obrazów Fra Angelico, tak długo, aż wraz ze zmęczeniem przyjdzie pełniejsze zaufanie i zrozumienie. Proszę pomyśleć o powtarzających się jak fale wezwaniach »Panie, zmiłuj się«, »Daj nam, Panie« w rycie bizantyńskim; proszę pomyśleć o choreograficznych ustawieniach, brzemiennej ciszy i dramaturgii gestów rytu rzymskiego.”
Za każdym razem, kiedy padają pierwsze słowa Mszy Wszechczasów: „Oto przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga, który rozwesela młodość moją” przypomina mi się scena z Władcy Pierścieni J. R. R. Tolkiena (pisarza swoją drogą aż do śmierci wiernego łacińskiej liturgii). Drużyna pierścienia stoi przed wejściem do jaskini Morii, nie mogąc sobie przypomnieć zaklęcia otwierającego bramę. Kiedy wreszcie Gandalf wypowiada odpowiednie słowo, zaczynają się rozświetlać krawędzie wejścia i tajemnicze, pokrywające je znaki. Skała drży i otwiera się przed wędrowcami. Wpuszcza ich do środka. Tak samo wtedy w kościele, bez znaczenia czy jest to mała kaplica czy piękna świątynia, coś się porusza. Wszystko staje się z powrotem jasne – rozświetla się kształt budynku i twarze świętych na obrazach. Teraz już wiadomo o co im wszystkim szło, dlaczego cierpieli i umierali. Otwiera się tajemnicze przejście. Nareszcie zostaliśmy wpuszczeni do środka. Tyle, że droga nie prowadzi w głąb jaskini, tylko w przeciwnym kierunku.
Dziecinność to nie tylko przygoda, ale także twórczość. W psychologicznym slangu odblokowanie kreatywności nazywa się „wyzwoleniem wewnętrznego dziecka”. Pewien dominikanin, niezwiązany bynajmniej z tradycyjną liturgią, zwrócił mi kiedyś uwagę na pewną prawidłowość. Kiedy kilkadziesiąt lat temu powstawało nowe tłumaczenie Pisma Świętego, w gronie pracujących nad nim „literackich ekspertów” mnóstwo było nazwisk katolickich pisarzy – Zofii Kossak, Antoniego Gołubiewa, Zofii Malewskiej, wielu innych.
W tej samej rubryce, w wydanym kilka lat temu tłumaczeniu nie ma już ani jednego nazwiska literata. Są katecheci, teologowie, teoretycy. Ale nie ma twórców. Nie dlatego, że ich nie zaproszono do współpracy. Oni nie istnieją. Nie ma już w Polsce katolickiej literatury. To samo dotyczy z resztą pozostałych dziedzin sztuki. Ostali się tylko eksperci. To nie przypadek, że w zasadzie jedynym spadkobiercą wspaniałej, literackiej dynastii francuskich pisarzy katolików – Georga Bernanosa, zdobywcy literackiego Nobla Mauriaca, genialnych konwertytów Huysmansa i Peguy był zmarły w zeszłym roku, wielki „romantyk Tradycji”, Jean Raspail.
Zachód uczył się architektury, budując katedry. Malarstwa – przedstawiając pasje i sceny zwiastowania. Muzyki – pisząc chorały i msze. Chrześcijaństwo nie miało swojego miejsca w kulturze, było jej powietrzem. Niosło ze sobą, to bez czego nie ma mowy o żadnej twórczości – milczenie i misterium. Tajemniczą, nieuchwytną w żadnych słowach, a jedynie w otaczającej moment przeistoczenia ciszy, obietnicę. Kierunek i uzasadnienie dla duchowego wysiłku, złożony system symboli i prawd, które dopiero w drugiej kolejności były twórczą inspiracją. Przede wszystkim stanowiły sens życia samych twórców. Sprawiały, że na tym świecie dało się i chciało żyć, o ile wzbudzały tęsknotę za tym, co czeka nas po śmierci. Piękno nie istnieje bez ofiary. Istnienia wartości wyższych, ważniejszych niż samo życie.
Po śmierci pułkownika Beltrame’a, francuski magazyn „La Croix” porównywał jego śmierć do męczeństwa Maksymiliana Kolbego, ofiarującego swe życie w zamian za ofiarowanie współwięźnia. Kiedy ten święty wystąpił przed szereg, siłą rzeczy pozostali więźniowie widzieli tylko jego plecy. Ale to nie znaczy przecież, że się od nich odwrócił. Pokazał po prostu kierunek podróży, przejażdżki jaką jest życie. Na pytanie zaskoczonego SS-mana kim jest, odpowiedział tylko: „katolickim księdzem”. Za każdym razem, kiedy kapłan zaczyna odprawiać Mszę Wszechczasów, nie odwraca się do wiernych plecami, tylko powtarza gest i decyzję św. Maksymiliana. A w zasadzie tę decyzję, którą Kolbe naśladował. W kierunku który wskazuje cała liturgia; jej siedem części odpowiada siedmiu ostatnim słowom Chrystusa na krzyżu.
Patrząc na śpiewający u stóp płonącej katedry tłum przypomniał mi się Edward Gibbon. Jego opowieść o chwili, w której zobaczył śpiewających na ruinach rzymskiej budowli chorał gregoriański mnichów. Podjął wtedy decyzję o napisaniu, chyba najlepszej książki historycznej powstałej w kilku ostatnich wiekach, dziejów zmierzchu i upadku Cesarstwa Rzymskiego. Próby zrozumienia w jaki sposób chrześcijaństwo, po cichu, niezauważalnie, wbrew wszelkiej logice historii i politycznemu rozsądkowi, przeniknęło i „pożarło” tak wielkie i doskonałe państwo. Gibbon zobaczył to, co było.
Patrząc na płonącą Notre Dame, mogliśmy dostrzec przebłysk tego, co dopiero się wydarzy. Upadającą katedrę, która bardziej niż kościołem stała się w ostatnim czasie turystyczną atrakcją. Płomienie, wzbudzające modlitwę do Naszej Pani, której budowla ta była poświęcona. Ogień, który pochłania i oczyszcza. Kościół odradzający się w płomieniach jak feniks. Ani Gibbon nie patrzył tak naprawdę na przeszłość, ani my na przyszłość. Wszyscy razem widzimy w takich chwilach Wieczność.
Jan Maciejewski
Tekst pochodzi ze strony https://klubjagiellonski.pl
0 komentarze:
Prześlij komentarz