Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem esej Jego Ekscelencji Athanasiusa Schneidera opublikowany 1 czerwca na portalu „Life Site News”, a następnie przetłumaczony na język włoski przez „Chiesa e post concilio” i zaprezentowany pod tytułem Różnorodność religii nie jest wyrazem woli Bożej ani prawem naturalnym. Studium Jego Ekscelencji streszcza – z jasnością wyróżniająca słowa tych, którzy mówią w sposób zgodny z Chrystusem – zastrzeżenia wobec domniemanej prawomocności korzystania z wolności religijnej, o której teoretyzował Drugi Sobór Watykański, przecząc świadectwu Pisma Świętego i głosowi Tradycji, a także Magisterium Kościoła będącym ich wiernym strażnikiem.
Zaleta eseju Jego Ekscelencji polega przede wszystkim na uchwyceniu związku przyczynowego między zasadami sformułowanymi bądź zakładanymi przez Drugi Watykański a ich logicznymi konsekwencjami w postaci odstępstw doktrynalnych, moralnych, liturgicznych i dyscyplinarnych, jakie nastąpiły i rozwijały się stopniowo aż po dziś dzień. Stworzone w kręgach modernistycznych monstrum mogło z początku wprowadzać w błąd, ale tak wzrosło i się umocniło, że dziś prezentuje się takim, jakim jest naprawdę w swojej wywrotowej i buntowniczej naturze. Twór, który począł się w tamtym czasie, jest zawsze taki sam i byłoby naiwnością myśleć, że jego przewrotna natura mogłaby ulec zmianie. Próby skorygowania soborowych ekscesów – przywołujące hermeneutykę ciągłości – okazały się nieudane: Naturam expellas furca, tamen usque recurret [Wpędź naturę widłami, od razu wróci] (Horacy, Epist. I,10,24). Deklaracja z Abu Zabi – i jak trafnie zauważa biskup Schneider, jej pierwsze symptomy z Asyżu – „poczęła się w duchu Soboru Watykańskiego II”, co z dumą potwierdza Bergoglio.
Ten „duch soboru” stanowi mandat legalności, przeciwstawiany krytykom przez innowatorów, nie uświadamiając sobie przy tym, że przyznają się tak do błędnego charakteru ich dzisiejszych deklaracji, jak i do mającej je uzasadniać heretyckiej matrycy. Po bliższym przebadaniu kwestii, w historii Kościoła sobór nigdy nie przedstawiał się jako tak wydarzenie historyczne różne od wszystkich innych soborów. Nigdy nie mówiono o „duchu soboru nicejskiego” czy „duchu soboru ferrarsko-florenckiego”, a w szczególności o „duchu soboru trydenckiego”. Tak samo nigdy nie było ery „posoborowej” po Soborze Laterańskim Drugim czy też po Pierwszym Soborze Watykańskim.
Powód jest oczywisty: wszystkie te sobory były jednomyślnym głosem Świętej Matki Kościoła, stanowiąc w ten sposób głos Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Co znamienne, ci którzy obstają przy wyjątkowej nowości Drugiego Soboru Watykańskiego trzymają się także heretyckiej doktryny według której Bóg Starego Testamentu przeciwstawia się Bogu Nowego Testamentu, tak jakby pomiędzy Boskimi Osobami Trójcy Świętej mogły istnieć sprzeczności. Oczywiście takie przeciwstawienie – będące rzeczą niemal gnostycką bądź kabalistyczną – pełni funkcję legitymizującą nowy podmiot, będący z własnej woli czymś innym od Kościoła katolickiego i temu Kościołowi przeciwnym. Błędy doktrynalne niemal zawsze zdradzają jakiś rodzaj herezji trynitarnej, dlatego też można je pokonać wracając do głoszenia dogmatu trynitarnego: Ut in confessione verae, sempiternaeque Deitatis, et in personis proprietas, et in essentia unitas, et in majestate adoretur aequalitas (tak, iż wyznając prawdziwie i wiekuiste Bóstwo, wielbimy Osób odrębność, w Istocie jedność i równość w Majestacie).
Biskup Schneider przytacza kilka kanonów soborów ekumenicznych, które postulują jego zdaniem doktryny, których akceptacja sprawia trudności. Chodzi na przykład o nakaz zgodnie z którym żydzi powinni odróżniać się ubiorem czy o zakaz służenia żydowskim bądź islamskim panom. Wśród tych przykładów znajduje się także wymóg traditio instrumentorum ogłoszony przez Sobór Florencki, który został potem skorygowany konstytucją aspostolską Piusa XII Sacramentum ordinis. Biskup Athanasius komentuje: „Można słusznie mieć nadzieję i wierzyć, że przyszły papież albo sobór ekumeniczny skoryguje błędne stwierdzenia” Soboru Watykańskiego II. Choć jest to argument podniesiony z jak najlepszymi intencjami, to wydaje mi się, że podważa on gmach katolicyzmu u samych jego podstaw. Jeśli faktycznie przyznamy, że istnieją akty Magisterium, które wskutek zmieniającej się wrażliwości mogą być uchylane, zmieniane lub na przestrzeni czasu interpretowane w sposób odmienny, nie możemy uniknąć popadnięcia w potępienie przedstawione w dekrecie Lamentabili sane exitu. W ten sposób proponować będziemy usprawiedliwienie dla tych, którzy – opierając się na podstawie takiego właśnie błędnego założenia – oświadczyli, że kara śmierci „nie jest w zgodzie z Ewangelią”, zmieniając następnie Katechizm Kościoła Katolickiego. Podążając za taką zasadą można byłoby utrzymywać, że nauczania Piusa IX przedstawione w Quanta cura zostało w pewien sposób skorygowane przez Drugi Sobór Watykański; tak też, jak Jego Ekscelencja żywi nadzieję, że stanie się z deklaracją Dignitatis humanae. Pośród przedstawianych przez niego wielu przykładów żaden nie jest w sobie obarczony ciężkim błędem ani herezją. Fakt, że Sobór Florencki ogłosił, iż traditio instrumentorum jest konieczne dla święceń kapłańskich, w żaden sposób nie przekreślał posługi kapłańskiej w Kościele, skutkując nieważnym udzielaniem święceń. Nie wydaje mi się też, aby kwestia ta – jakkolwiek ważna – prowadziła do błędów doktrynalnych ze strony wiernych, a więc do czegoś, co nastąpiło wyłącznie wskutek ostatniego soboru. Kiedy na przestrzeniach historii szerzyły się różne herezje, Kościół natychmiast interweniował i je potępiał, tak jak to miało miejsce w trakcie Synodu w Pistoi w roku 1786, który w pewien sposób antycypował Drugi Sobór Watykański – zwłaszcza w punktach, w których znosił udzielanie Komunii poza Mszą, wprowadzał język narodowy i znosił wypowiadanie słów Kanonu submissa voce. W jeszcze większym stopniu wówczas, gdy stwarzał teoretyczne podstawy kolegialności biskupów czy ograniczał prymat papieski do zwykłej funkcji duszpasterskiej. Ponowna lektura akt tego synodu wprawia we zdumienie wskutek dosłownego sformułowania błędów, które później – zwielokrotnione – odnajdujemy w przypadku soboru mającego miejsce pod przewodnictwem Jana XXIII i Pawła VI. Z drugiej strony, tak jak Prawda pochodzi od Boga, tak błąd karmiony jest przez Wroga i nim też się żywi; wróg ten nienawidzi Kościoła Chrystusowego i jego serca: Mszy Świętej i Przenajświętszego Sakramentu.
W naszym życiu nadchodzi taki moment, w którym wskutek zarządzenia Opatrzności stajemy wobec decydującego wyboru dotyczącego przyszłości Kościoła i naszego zbawienia. Mówię o zrozumieniu błędu, w który wpadł praktycznie każdy z nas, niemal nigdy nie mając przy tym złych zamiarów albo o udawaniu, że się go nie dostrzega bądź o usprawiedliwianiu samego siebie.
My także popełniliśmy błąd – jeden z wielu – traktowania naszych rozmówców jako ludzi, którzy mimo różnic w wyznawanej wierze i prezentowanych poglądach są motywowani dobrymi intencjami; jako ludzi, którzy byliby skłonni do skorygowania swoich błędów jeśli otworzyliby się na naszą Wiarę. Wraz z licznymi ojcami soborowymi myśleliśmy o ekumenizmie jako o procesie, zaproszeniu odszczepieńców do jednego Kościoła Chrystusa, bałwochwalców i pogan do poznania jedynego Prawdziwego Boga, a naród żydowski do uznania obiecanego Mesjasza. Jednak od chwili, w której ekumenizm stał się przedmiotem konceptualizacji w komisjach soborowych, został określony w sposób znajdujący się w bezpośredniej sprzeczności wobec doktryny wyrażanej poprzednio przez Magisterium.
Myśleliśmy, że pewne ekscesy wynikały jedynie z przesady osób, które dały się porwać entuzjazmowi wobec nowości; szczerze wierzyliśmy, że widok Jana Pawła II otoczonego przez zaklinaczy-uzdrawiaczy, buddyjskich mnichów, imamów, rabinów, protestanckich pastorów i innych heretyków stanowił dowód zdolności Kościoła do gromadzenia ludzi po to, by prosić Boga o pokój, kiedy to autorytatywny przykład takiego działania rozpoczął nikczemną sukcesję mniej lub bardziej oficjalnych (pogańskich) panteonów, aż po chwilę, w której mogliśmy ujrzeć biskupów noszących na swych ramionach nieczystego bożka Pachamamy, skrywanego świętokradczo pod pretekstem jakoby przedstawiał on święte macierzyństwo.
Skoro jednak wizerunek piekielnego bóstwa zdołał znaleźć się w Bazylice Św. Piotra, to jest to częścią crescendo od początku przewidywanego przez drugą stronę. Liczni praktykujący katolicy (a być może także większość katolickiego duchowieństwa) żywią dziś przekonanie, że wiara katolicka nie jest już konieczna do zbawienia; wierzą, że objawiony naszym ojcom Jeden Bóg w Trzech Osobach jest tożsamy z bogiem Mahometa. Już dwadzieścia lat temu słyszeliśmy takie głosy powtarzane z ambon i z biskupich katedr, ostatnio słyszymy jednak, że są one z naciskiem potwierdzane przez głos dochodzący z najwyższego Tronu.
Dobrze zdajemy sobie sprawę – przywołując sentencję Pisma Świętego: Littera enim occidit, spiritus autem vivificat [litera bowiem zabija, Duch zaś ożywia (2 Kor 3,6)] – że postępowcy i moderniści doskonale wiedzieli jak w soborowych tekstach ukryć twierdzenia dwuznaczne, które wówczas większości wydawały się niegroźne, ale dziś ukazują całą swoją wywrotową wartość. Tę metodę wykorzystano używając wyrażenia subsistit in: mówienia półprawdy nie po to, by nie urazić rozmówcy (zakładając, że rzeczą godziwą jest przemilczenie Bożej prawdy z szacunku dla Jego stworzenia), ale z tym zamiarem, by użyć pół-błędu, który zostałby całkowicie rozpędzony gdyby proklamowano całą prawdę. Stąd Ecclesia Christi subsistit in Ecclesia Catholica nie określa tożsamości obu, ale istnienie jednego w drugim i – w konsekwencji – także w innych kościołach. Tu właśnie otwiera się możliwość uroczystości międzywyznaniowych, modlitw ekumenicznych i nieuniknionego końca Kościoła koniecznego dla zbawienia, tak w zakresie jedności jak i misyjnej natury.
Niektórzy być może pamiętają, że pierwsze spotkania ekumeniczne odbywały się ze schizmatykami ze Wschodu, a z sektami protestanckimi z zachowaniem dużej ostrożności. Początkowo, poza Niemcami, Holandią i Szwajcarią, kraje o tradycji katolickiej nie witały z entuzjazmem uroczystości organizowanych razem z protestanckimi pastorami. Pamiętam, że w tamtym czasie mówiono o usunięciu przedostatniej doksologi z Veni Creator, aby nie urażać prawosławnych, którzy nie akceptują Filioque. Dziś z ambon naszych kościołów recytowane są sury, zakonnice i zakonnicy adorują bożka uczynionego z drewna, słyszymy jak biskupi wypierają się tego, co jeszcze wczoraj wydawało się nam być najbardziej wiarygodnym usprawiedliwieniem tak wielu ekstremizmów.
To, czego za namową masonerii i przy użyciu jej piekielnych macek chce świat, to stworzenie religii uniwersalnej o ekumenicznym i humanitarnym charakterze; religii z której wygnany został adorowany przez nas zazdrosny Bóg. Skoro więc tego chce świat, to każdy poczyniony przez Kościół krok w tym kierunku stanowi niefortunny wybór, który obróci się przeciwko tym, którzy myślą, że mogą drwić z Boga. Nadziei na Wieżę Babel nie ożywi globalistyczny plan, którego celem jest anulowanie Kościoła katolickiego i zastąpienie go konfederacją bałwochwalców i heretyków połączonych ekologią i powszechnym braterstwem. Nie ma innego braterstwa niż w Chrystusie i tylko w Chrystusie: qui non est mecum, contra me est.
Rzeczą niepokojącą jest to, że tylko niewielu ludzi zdaje sobie sprawę z tego wyścigu w stronę otchłani, a także to, że niewielu ludzi zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności ponoszonej przez najwyższe poziomy hierarchii Kościoła wspierające te antychrześcijańskie ideologie – tak, jakby kościelni przywódcy chcieli sobie zagwarantować odpowiednie miejsce i rolę na platformie ujednoliconego myślenia. Rzeczą zaskakującą jest to, że ludzie uparcie nie chcą badać pierwotnych przyczyn obecnego kryzysu, ograniczając się do ubolewania nad aktualnymi ekscesami – tak jakby nie były one logicznymi i nieuniknionymi konsekwencjami planu przygotowanego kilkadziesiąt lat temu.
Skoro Pachamama może być adorowana w kościele, to zawdzięczamy to Dignitatis humanae. Skoro mamy sprotestantyzowaną (a czasem także spoganizowaną) liturgię, zawdzięczamy to rewolucyjnym działaniom prałata Annibale Bugniniego i posoborowym reformom. Skoro podpisano deklarację z Abu Zabi, zawdzięczamy to Nostra aetate. Skoro doszliśmy do momentu w którym decyzje przekazywane są konferencjom episkopatów – nawet jeśli poważnie narusza to konkordat, jak miało to miejsce we Włoszech – to zawdzięczamy to kolegialności i jej zaktualizowanej wersji: synodalności.
Dzięki synodalności otrzymaliśmy Amoris laetitia, szukając sposobu zapobieżenia czemuś, co było dla wszystkich od samego początku oczywiste: dokument ten, przygotowany przez imponującą machinę organizacyjną, miał na celu uzasadnienie udzielania Komunii osobom rozwiedzionym i żyjącym w konkubinacie. Tak samo, jak Querida Amazonia zostanie wykorzystana do uzasadnienia kobiet-księży (co niedawno obserwowaliśmy w przypadku „wikariuszki biskupiej” we Fryburgu) oraz zniesienia świętego celibatu. Prałaci, którzy przekazali Franciszkowi swoje Dubia, w mojej ocenie wykazali się tą samą pobożną naiwnością myśląc, że Bergoglio w konfrontacji z rozsądnymi argumentami zrozumie błędy, naprawi heterodoksyjne kwestie i poprosi o przebaczenie.
Sobór został wykorzystany do uzasadnienia najbardziej dziwacznych odstępstw doktrynalnych, najśmielszych innowacji liturgicznych i nadużyć pozbawionych wszelkich skrupułów – wszystko to przy milczeniu Władzy. Sobór ten był tak bardzo ponad wszystko wynoszony, że był przedstawiany jako jedyny właściwy punkt odniesienia dla katolików, duchowieństwa i biskupów, zaciemniając doktrynę, której Kościół zawsze nauczał i łącząc ją z odczuciem pogardy; zabraniając odwiecznej liturgii, która przez tysiąclecia karmiła wiarę nieprzerwanego orszaku wiernych, męczenników i świętych. Sobór ten między innymi okazał się jedynym, który przyniósł tak wiele problemów interpretacyjnych i tak wiele sprzeczności względem poprzedzającego go Magisterium. Nie było żadnego innego soboru – począwszy od Soboru Jerozolimskiego po I Sobór Watykański – który nie harmonizowałby z całym magisterium bądź wymagał takiej interpretacji.
Ze spokojem i bez kontrowersji wyznaję, że byłem jednym z wielu ludzi, którzy mimo wielu rozterek i obaw – które dziś okazały się całkowicie słuszne – ufali władzy hierarchicznej z bezwarunkowym posłuszeństwem. Po prawdzie myślę, że wielu ludzi – w tym i ja – początkowo nie rozważało możliwości, że zaistnieć może konflikt między posłuszeństwem wobec porządku hierarchicznego a wiernością wobec samego Kościoła. Przyczyną, która sprawiła, że rzeczą namacalną stało się to nienaturalne (a nawet powiedziałbym: przewrotne) oddzielenie Hierarchii i Kościoła, posłuszeństwa i wierności, był z pewnością obecny pontyfikat.
W Komnacie Łez przylegającej do Kaplicy Sykstyńskiej, podczas gdy prałat Guido Marini przygotowywał białą rokietę, mucet i stułę na pierwsze pojawienie się „nowo wybranego” papieża, Bergoglio wykrzyknął: Sono finite le carnevalate! [Karnawały się skończyły!], pogardliwie odrzucając insygnia, które każdy papież – aż do tamtej chwili – pokornie przyjmował jako strój wyróżniający Namiestnika Chrystusa. Słowa te zawierały jednak prawdę, nawet jeśli wypowiedziane zostały mimowolnie. 13 marca 2013 opadły maski zasłaniające twarze konspiratorów, w końcu uwolnionych od niewygodnej obecności Benedykta XVI, bezwstydnie dumnych z tego, że udało im się wypromować kardynała ucieleśniającego ich ideały, ich sposób rewolucjonizowania Kościoła, uplastyczniania doktryny, adaptowania moralności, fałszowania liturgii i dowolnego rozporządzania dyscypliną. Wszystko to było w mniemaniu samych uczestników tego spisku logiczną konsekwencją i oczywistym sposobem zastosowania Drugiego Soboru Watykańskiego, osłabionego – ich zdaniem – krytyką wyrażoną przez Benedykta XVI. Największym „afrontem” jego pontyfikatu była liberalna zgoda na celebrację czcigodnej liturgii trydenckiej, której prawomocność została w końcu uznana, kończąc pięćdziesięcioletni okres bezprawnego ostracyzmu. Nie jest kwestią przypadku to, że zwolennicy Bergoglia są tymi samymi ludźmi, którzy postrzegali sobór jako pierwsze wydarzenie nowego kościoła, przed którym istniała stara religia i stara liturgia.
Nie ma tu przypadku: to co ci ludzie bezkarnie stwierdzają (wywołując skandal pośród umiarkowanych) jest równocześnie czymś, w co wierzą katolicy, a mianowicie: mimo wszystkich wysiłków związanych z hermeneutyką ciągłości, która poniosła porażkę przy pierwszej konfrontacji z rzeczywistością obecnego kryzysu, rzeczą bezsprzeczną jest to, że począwszy od Drugiego Soboru Watykańskiego budowano równoległy kościół, całkowicie sprzeczny z Kościołem Chrystusowym i na ten Kościół nakładany. Ten równoległy kościół stopniowo zaciemnił obraz Bożej instytucji ustanowionej przez naszego Pana po to, by zastąpić ją fałszywym bytem, odpowiadający pożądanej religii uniwersalnej, o której wpierw teoretyzowali masoni. Wyrażania takie, jak nowy humanizm, powszechne braterstwo, godność człowieka, to hasła przewodnie filantropijnego humanitaryzmu kwestionującego prawdziwego Boga; humanitaryzmu horyzontalnej solidarności o niejasnej, spirytualistycznej inspiracji oraz ekumenicznego irenizmu, jednoznacznie potępionego przez Kościół. Nam et loquela tua manifestum te facit [nawet twoja mowa cię zdradza] (Mt 26,73) - to bardzo częste, nawet obsesyjne uciekanie się do słownictwa nieprzyjaciela zdradza identyfikacje z inspirowaną przez niego ideologią, podczas gdy z drugiej strony systematyczne odrzucanie jasnego, jednoznacznego i krystalicznego języka Kościoła potwierdza pragnienie oderwania się nie tylko od katolickiej formy, ale także i od substancji.
To, co od lat słyszeliśmy ze strony najwyższego Tronu, wypowiadane w sposób mętny i bez wyraźnych konotacji, odnajdujemy jako rozwinięte w formie prawdziwego manifestu zwolenników obecnego pontyfikatu: demokratyzację Kościoła, już nie poprzez kolegialność wynalezioną przez II Sobór Watykański, ale przez drogę synodalną zainaugurowaną przez Synod ds. Rodziny; zniszczenie kapłaństwa służebnego poprzez osłabianie go wyjątkami wobec kościelnego celibatu i wprowadzenie figur kobiecych o obowiązkach quasi-kapłańskich; milczące przejście od ekumenizmu skierowanego ku braciom oddzielonym do pewnej formy panekumenizmu redukującego Prawdę Jednego Boga w trzech Osobach do poziomu bałwochwalstw i najbardziej piekielnych zabobonów; akceptacja dialogu międzyreligijnego zakładająca relatywizm religijny i wykluczająca misyjne głoszenie słowa; demitologizacja papiestwa, prowadzona przez Bergoglio jako motyw jego pontyfikatu; postępowa legitymizacja wszystkiego, co jest politycznie poprawne: teorii gender, sodomii, małżeństw homoseksualnych, doktryn maltuzjańskich, ekologizmu, imigracjonizmu... Jeśli nie dostrzeżemy, że źródła tych odstępstw znajdują się w zasadach wyłożonych przez sobór, znalezienie lekarstwa będzie niemożliwe. Jeśli nasza diagnoza uparcie, wbrew wszelkim dowodom, wykluczać będzie pierwotną patologię, nie będziemy w stanie przepisać odpowiedniej terapii.
Ta operacja intelektualnej uczciwości wymaga wielkiej pokory, przede wszystkim w przyznaniu, że przez dziesięciolecia dawaliśmy się – w dobrej wierze – wprowadzać w błąd przez ludzi, którzy posiadając określoną władzę nie wiedzieli, jak strzec i chronić owczarnię Chrystusa. Niektórzy nie czynili tego po to, by żyć w spokoju, niektórzy z powodu zbyt wielu zobowiązań, inni z wygody, a w końcu byli też i tacy, którzy czynili tak w złej wierze a nawet wskutek nikczemnych zamiarów. Tych ostatnich, którzy zdradzili Kościół, należy identyfikować, brać na bok i zapraszać do zadośćuczynienia, a jeśli nie wyrażą oni skruchy, należy ich wykluczyć ze świętego gmachu. Tak właśnie działa prawdziwy Pasterz, któremu dobro owiec leży na sercu i który ofiarowuje za nie swoje życie. W przeszłości mieliśmy i wciąż mamy zbyt wielu najemników, dla których zgoda ze strony nieprzyjaciół Chrystusa jest ważniejsze od wierności Jego Oblubienicy.
Tak, jak z uczciwością i z pogodą ducha sześćdziesiąt lat temu wykonywałem wątpliwe polecenia, ufając, że reprezentują one kochający głos Kościoła, tak dzisiaj z równą pogodą i uczciwością uznaję, że zostałem oszukany. Bycie dzisiaj spójnym poprzez trwanie w błędzie byłoby wyborem nędznym i sprawiłoby, że stałbym się wspólnikiem w oszustwie. Przypisywanie sobie od początku jasności oceny nie byłoby uczciwe: wszyscy wiedzieliśmy, że sobór będzie mniej lub bardziej rewolucją, ale nie mogliśmy sobie wyobrazić, że okaże się tak destrukcyjny, nawet przez wzgląd na tych, którzy powinni byli temu zapobiec. I jeśli do czasów Benedykta XVI mogliśmy wciąż sobie wyobrażać, że zamach stanu przeprowadzony przez drugi sobór watykański (nazywany przez kard. Suenesa „rokiem 1789 Kościoła”) doświadczył spowolnienia, to w tych ostatnich kilku latach nawet ci najbardziej prostoduszni pośród nas zrozumieli, że milczenie z powodu obawy przed schizmą, wysiłek reperowania papieskich dokumentów w duchu katolickim, by zaradzić ich zamierzonej dwuznaczności, apele i dubia skierowane do Franciszka, które wymownie pozostają pozbawione odpowiedzi – wszystko to stanowi potwierdzenie najpoważniejszej apostazji, na którą narażone są najwyższe szczeble hierarchii, podczas gdy lud chrześcijański i duchowieństwo czują, że zostali beznadziejnie porzuceni i są traktowani przez biskupów niemal jako utrapienie.
Deklaracja z Abu Zabi jest ideologicznym manifestem idei pokoju i współpracy pomiędzy religiami, który mógłby być tolerowany, gdyby pochodził od pogan pozbawionych światła Wiary i ognia Miłości. Jednak każdy, kto z racji chrztu świętego posiada łaskę bycia dzieckiem Bożym, powinien być przerażony na samą myśl o możliwości stworzenia współczesnej wersji wieży Babel, o zebraniu jednego prawdziwego Kościoła Chrystusa, dziedzica obietnic danych narodowi wybranemu, z tymi, którzy odrzucają Mesjasza oraz z tymi, którzy samą myśl o Bogu w trzech Osobach uważają za bluźnierstwo. Miłość Boga nie zna miary i nie toleruje kompromisów, w innym przypadku nie byłaby po prostu Miłością umożliwiającą pozostawanie w Nim: qui manet in caritate, in Deo manet, et Deus in eo [kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim] (1 J 4,16). Niewielkie znaczenie posiada to, czy jest to deklaracja, czy dokument Magisterium: wiemy dobrze, że wywrotowa mens innowatorów gra takimi drobiazgami szerząc błąd. Wiemy też dobrze, że celem tych ekumenicznych i międzyreligijnych inicjatyw nie jest nawracanie do Chrystusa tych, którzy znajdują się daleko od jedynego Kościoła, tylko rozpraszanie i psucie tych, którzy wciąż wyznają wiarę katolicką – prowadząc ich do przekonania, że rzeczą pożądaną jest wielka, uniwersalna religia łącząca w „jednym domu” religie abrahamowe. To zwycięstwo masońskiego planu przygotowującego nadejście królestwa Antychrysta! To, czy zmaterializuje się to wskutek bulli dogmatycznej, deklaracji czy wywiadu ze Scalfarim na łamach „La Repubblici” posiada niewielkie znaczenie bowiem zwolennicy Bergoglia czekają na jego słowa jako znak, na który odpowiadają serią inicjatyw organizowanych i przygotowywanych od jakiegoś już czasu. A jeśli Bergoglio nie podąża za wskazówkami, jakie otrzymał, szeregi teologów i duchowieństwa gotowe są biadać nad „samotnością papieża Franciszka” jako przesłanką jego rezygnacji (myślę na przykład o Massimo Faggiolim i jednym z jego ostatnich esejów). Z drugiej strony, nie byłby to pierwszy raz, kiedy wykorzystują oni papieża wówczas, gdy zgadza się z ich planami, a pozbywają się go albo atakują, gdy tego nie robi.
W zeszłą niedzielę Kościół świętował Najświętszą Trójcę, a w brewiarzu podaje nam do odmówienia Symbolum Athanasianum, obecnie skazane na banicję przez soborową liturgię i zredukowane przez reformę liturgiczną z roku 1962 do dwóch tylko okazji. Pierwsze słowa tego nieobecnego teraz Symoblum pozostają zapisane złotymi literami: Quicumque vult salvus esse, ante omnia opus est ut teneat Catholicam fidem; quam nisi quisque integram inviolatamque servaverit, absque dubio in aeternum peribit – „Ktokolwiek pragnie być zbawiony, przede wszystkim winien się trzymać katolickiej wiary. Której jeśliby kto nie zachował całej i nienaruszonej, ten niewątpliwie zginie na wieki”.
+ Carlo Maria Viganò
źródło: onepeterfive.com
tłum. Jan J. Franczak
0 komentarze:
Prześlij komentarz